Babcia Ala, Dziadek Leszek i Wujek Jarek mieszkają w USA i chcemy z Nelą ich odwiedzić. Niestety zanim usłyszymy "bon voyage" i zamachamy do taty chusteczką ocierając łzy, musimy dostać dla Neli wizę.
Na infolinii za barbarzyńskie 1.2 GBP/min dowiedziałam się, że skoro Buczek Mruczek jest bobasem to nie musi fatygować się osobiście do ambasady USA tylko wystarczy wysłać jej paszport i aplikację przez kuriera. Przy okazji zapytałam czy moge wjechać do USA na wizę którą mam w paszporcie na panieńskie nazwisko, i tu ponownie pozytywnie mnie zaskoczyli mówiąc że tak. "Ci amerykanie może nie są aż tacy upierdliwi?" pomyślałam naiwnie. Po 2 tygodniach od złożenia podnia szacowna ambasada przysłała nam list, że jednak Nelka podejrzana jest o produkcję broni biologicznej (w sumie mają racje, ja też tak czasem myślę) i musimy przyjść na przesłuchanie.
Pojawiłysmy się więc jak bóg przykazał punktualnie i na wstępie zaskoczono nas newsem, że klucz do naszego samochodu marki ford jest prawdopodobie bombą a'la James Bond i z nim dalej niet. Grzecznie oddałyśmy więc domniemaną bombę do depozytu w pobliskiej aptece i zgłosiłyśmy się do wyznaczonego okienka nr 7. Pan obsługujący był (tradycyjnie dla placówek dyplomatycznych imperium) bardziej chamski od Leppera, ale na szczęście zmiękł jak Nelka się do niego uśmiechnęła i obiecał, że postara się przyspieszyć nasze przesłuchanie. Tu mnie trochę zatkało i wyjąkałam, "a co my teraz robimy?". Okazało się, że normalnie trzeba czekać jeszcze 3 godziny na rozmowę z konsulem a teraz to tylko składamy papiery. I rzeczywiście, nie minęło 30 min jak wezwano nas do kolejnego okienka gdzie już czekał groźny pan w okularach, który zaraz przed nami z zimną krwią odmówił wizy miłemu murzynowi doprowadzając go tym do łez bo od iluśtam lat nie widział swojej rodziny. Podeszłyśmy z bijącym sercem, odpowiedziałyśmy na wszystkie bardzo istotne pytania w rodzaju co robi stryjeczny kuzyn dziadka i ile zarabia i cały czas ładnie się uśmiechałyśmy. Jak już się witałyśmy z gąską pan w okularach zarządał mojego paszportu i po przeanalizowaniu sytuacji oznajmił, że i ja muszę wyrobić nową wizę. "To dlaczego w infolinii 3 razy mi mówili, że nie muszę, a i pan w okienku nr 7 to potwierdził?" zdobyłam się na odwagę. "Oni może tak mówili ale ja mówię inaczej" usłyszałam. Miał jednak resztki ludzkich uczuć, więc pozwolił nam na miejscu wypełnić podanie, zrobić zdjęcie i złożyć obie aplikacje, ale zaznaczył, że musimy działać szybko. Gdyby nie spontaniczna pomoc miłej pani babci, którą mąż pastor zostawił po 42 latach małżeństwa, to nie udałoby mi się tego wszystkiego załatwić, bo Nela była i głodna i zmęczona co głośno wszystkim oznajmiała. Siwych włosów chyba mi przybyło, ale Insha'Allah za 3-5 dni przyślą nam paszporty z upragnioną wizą.
Fota do wizy
Innych zdjęć z tego dnia nie ma, bo gdybym wyjęła aparat to pewnie byłabym już w drodze do Guantanamo
To mnie tylko utwierdza w przekonaniu, że przyjemniej wjeżdża się do innych teoretycznie mniej przyjaznych krajów świata (Patrz np. Iran, Sudan). A jak Grześ to zniósł?
OdpowiedzUsuńmi też powiedziano, że moja wiza na panieńskie nazwisko w starym paszporcie, o ile nie będzie przedziurawiona to będzie działała. nie wybieram się z tym do ambasady, więc musieli by mnie cofnąć z lotniska w U.S. ;)
OdpowiedzUsuńZupelnie sie zgadzam, w Syrii tylko musielismy sie tlumaczyc z kazdej pieczatki, ale panowie byli bardzo mili :>.
OdpowiedzUsuńGrześ był w pracy i o niczym nie wiedział bo nie miałam telefonu (bo przeciez to tez moze byc bomba)!!! Ja sie bohatersko wybralam sama bo przeciez wszystko mialam przygotowane i bylam pewna ze pojdzie gladko. w domu oczywiscie nawrzucal amerykanom jak zwykle.
ja bylam gotowa na takie ryzyko (cofniecie z lotniska) ale pan w okularach powiedzial ze nawet dla Nelki mi nie wyda jesli ja sobie nie wyrobie!!!