czwartek, 10 sierpnia 2017

Czarnogóra - Przyprawa do lodowca w Durmitorze


Kubuś Puchatek wraz z Krzysiem i przyjaciółmi wyruszył na „przyprawę” do Bieguna Północnego, natomiast my wyprawiliśmy się na „przyprawę” do „lodowca” w górach Durmitor. „Jak dojdziemy do lodowca to ulepimy bałwana” prorokował Olaf. A jak wiadomo warunkiem udanej wyprawy jest odpowiednio atrakcyjny cel. Takim właśnie celem był „lodowiec”, który rzekomo leżał w sercu jednej z dolin Durmitoru. Kto by nie chciał zobaczyć śniegu w sierpniu? Już nie pamiętam czy sami wypatrzyliśmy na mapie coś co przypominało łachę śniegu czy dowiedzieliśmy się tego w Informacji Turystycznej. W każdym razie, wyposażeni w mapę, 7 litrów wody, 2 duże kawały bałkańskiego nadziewanego burka i furę batonów wyruszyliśmy na nasza „przyprawę”. Muszę się przyznać, że cel wyprawy starsza i widać zgrzybiała część naszej rodziny traktowała raczej z przymrużeniem oka, bo było tak gorąco, że zupełnie i absolutnie niemożliwym wydawało się przetrwanie w tych warunkach jakiegokolwiek śniegu. No way! Staraliśmy się oczywiście nie studzić zapału dzieci, ale też nie dawać obietnic, których nie mogliśmy dotrzymać...

Z naszego campingu Ivan Do wyruszyliśmy w stronę turkusowego jeziora, a dalej lasem w kierunku skalistych szczytów podążając za znakami czerwonego szlaku. W lesie postępy wyprawy utrudniała obfitość poziomek, malin i jagód, którymi nasi mali zbieracze bez przerwy się posilali zamiast przeć do przodu. Po wydostaniu się z pokus lasu czekał na nas obłędny widok stromych szczytów, ale też palące promienie sierpniowego słońca, które towarzyszyły nam już stale przez kolejne godziny.

Przedzieraliśmy się dalej w górę wśród kosodrzewin i głazów, a szare skaliste turnie wznosiły się do nieba tuż nad nami. Wreszcie wspięliśmy się na przełęcz. Naszym oczom ukazały się kolejne szczyty a miedzy nimi głęboka, skalna dolina, na końcu której majaczyła całkiem spora łacha, trochę już brudnego ale prawdziwego, najprawdziwszego... śniegu! Widok „lodowca” podziałał na nas jak zastrzyk energii i ruszyliśmy ku niemu szybkim tempem. Zanim jednak zrealizowaliśmy plan lepienia bałwana czekał nas jeszcze całkiem długi, pnący się w górę trawers zboczem masywu. Wiatru prawie nie było, a słońce piekło bezlitośnie. Gdyby nie wizja tarzania się w śniegu, nie byłoby łatwo zmotywować dzieci do dalszej wędrówki. Po kolejnej godzinie, a w sumie 9 km marszu od campingu doszliśmy do czerwonego schronu górskiego (w środku łóżka piętrowe, kuchenka, gaz i gryzonie) gdzie ja i Iga odpoczęłyśmy w cieniu, a reszta zespołu w składzie Grześ, Nela i Olaf wyruszyła prężnie do finalnego ataku szczytowo-lodowcowego. „Lodowiec” został szczęśliwie zdobyty, a jako trofeum dzieci przyniosły do naszego „obozu” wielką kulę śniegu, z której wspólnie z Igą ulepiły obiecanego bałwana ;).

Czuliśmy się jak prawdziwi zdobywcy, ale to nie był koniec naszych przygód. Zjedliśmy zapasy burka, pożegnaliśmy się z bałwanem i udaliśmy w górę na malowniczą przełęcz na wysokości 2145m. Co było rekordem wysokości, na którą Olaf i Nela weszli zupełnie sami (3 letnia Iga kontynuowała zdobywanie Durmitoru w nosidle na grzbiecie Grzesia). Z przełęczy poszliśmy w dół ostrym, długim, męczącym i wijącym się trawersem aż do pasterskich chatek. Ta część „przyprawy” była chyba najtrudniejsza, bo ścieżka stroma, pod butami kamienie i osypujące piargi, w nogach już solidna ilość kilometrów, słońce nadal prażyło a do namiotu jeszcze daleko. Ale widoki były naprawdę spektakularne, więc wynagradzały trudy marszu. Po minięciu chatek i biwakujących przy nich turystów kontynuowaliśmy niewielkim wypłaszczeniem mając nadzieję, że już niedługo schronimy się w cieniu lasu a Igę wypuścimy z nosidła. Ostatnia, leśna część trasy była jednak nadal zbyt trudna, stroma i nierówna dla naszej 3 latki, wiec Iga trochę szła, a trochę niósł ja Grześ. Wreszcie, po prawie 17 km i 9 godzinach wyprawy, bez kropli wody, z dużą ulgą znaleźliśmy się z powrotem na campingu.

A po 30 min odpoczynku i obfitej kolacji, Olaf i Nela nabrali ochoty na ... rundkę badmintona.

Nasza trasa:
https://www.endomondo.com/users/12575010/workouts/991932676


Camping: Ivan Do, za 3 noce, 5 osób i 1 namiot zapłaciliśmy €20,5.



Ostatnie źródełko na trasie.




Pierwsze spojrzenie na "lodowiec",



Śnieg w sierpniu!






Idziemy na przełęcz.




Zjeżdżanie piargami.


środa, 9 sierpnia 2017

Czarnogóra - Wielka Plaża w rytmach Despacito

Wybrzeże Czarnogóry zbyt długie nie jest, a zrobiło się już całkiem popularne. Nic dziwnego. Oblegana Chorwacja pęka w szwach, więc część co bardziej wytrwałych i spragnionych słońca Europejczyków dociera aż tutaj (podobno na granicy z Chorwacją czekało się nawet 3.5h).

Chcąc ominąć przeładowane turystyczne miasteczka w centrum kraju skierowaliśmy się na piaszczystą, 12 kilometrową “Wielką Plażę” tuż przy granicy z Albanią. Przebijając się z lekkim przerażeniem przez korek wypasionych SUVów i camperów (najwyraźniej nasz plan nie był jednak zbyt oryginalny...) szybko wylosowaliśmy camping w południowej części plaży o egzotycznie brzmiącej nazwie Tropicana Beach i z ulgą rozbiliśmy obóz na całe 3 noce (19 e/noc). Camp okazał się zaskakująco fajny, praktycznie pusty, położony tuż nad morzem, ale w cieniu pachnącego sosnowego lasku. Plaża przed nim była jednym z niewielu otwartych odcinków piasku nieopanowanego przez płatne parasolki, wiklinowe kosze i altanki. A sama Wielka Plaża? Woda bardzo płytka więc dla małych dzieci było przyjemnie i bezpiecznie, ale lubiących wyczynowe pływanie czekała dość długa i mozolna przeprawa do głębszej wody. Fale były małe a woda ciepła, więc nasze dzieci przez 2 dni dosłownie marynowały się w morzu z przerwami na odpoczynek w cieniu na campingu i pożarcie kolejnego słodkiego melona. Olaf tak się przez ten czas nałykał słonej wody, że brzuch miał nadęty jak balon i gubiąc klapki szybko biegał w pewne miejsce... Mnie za to złapało plecowe lumbago i ledwo chodziłam, więc stanowiliśmy malowniczą gromadkę.

Z naszej perspektywy minusem wielkiej plaży (ale też ma się rozumieć częścią lokalnego kolorytu...) była trwająca tam 24h na dobę impreza. W ciągu dnia muza umpa-umpa dobiegała z plażowych fast-foodów, ale to było jeszcze do zniesienia. Najgorsze zaczynało się w nocy, kiedy to impreza dopiero rozkręcała się na dobre. Tuż przy morzu stała WIELKA scena z mega głośnikami gdzie po zapadnięciu zmroku urządzane były "full moon party" do 6 rano. Potańczyć lubimy, ale niekoniecznie do Despacito i niekoniecznie codziennie. Nasza Tropicana Beach była na szczęście na tyle daleko od centralnej imprezowni, że mogliśmy jako tako spać. Ale campingi położone bliżej to niczym sale tortur w Guantanamo Bay gdzie więźniów raczyło się głośną muzyką dzień i noc. Po sezonie Despacito to już chyba wszyscy zaczną zeznawać?

Po 2 dniach i 3 nocach byliśmy zrelaksowani pławieniem się w morzu, nasyceni rytmami i gotowi na zmianę scenerii.

Nasz obóz na campingu Tropicana Beach.


Morze wody i morze parasolek.



 Wodne szaleństwa.









Igunia w królestwie dmuchańców, formek i piachu.


Ach ten kochany kciuk - kiedyś się za niego zabierzemy...


niedziela, 6 sierpnia 2017

Czarnogóra - Wspinanie w Somkovac'u


Przygotowując się do podróży do jakiegoś kraju Grześ zawsze sprawdza 2 rzeczy: gdzie są zabytki z listy UNESCO oraz gdzie są rejony wspinaczkowe. I tak ma się rozumieć, było w przypadku wyjazdu do Czarnogóry. Ku jego radości okazało się, że 5 km pod stolica kraju Podgoricą, po drodze z Biogradskiej Gory nad morze (nasz kolejny przystanek), jest całkiem ładnie wyglądający rejon skałkowy, ze sporą ilością dróg w cieniu. Co jest kwestią absolutnie kluczową w środku bałkańskiego lata, gdy po drodze w restauracji na termometrze widzieliśmy na własne oczy ... +43 C! Wyposażeni w wydrukowany z internetu przewodnik wyruszyliśmy na jednodniowy podbój czarnogórskich wapieni w rejonie Smokovac.

Do skał dojechaliśmy po zmroku z nadzieją na zasłużony odpoczynek po porannej wędrówce w górach, pijawkach i krętej drodze. Campingi w okolicach rejonów wspinaczkowych są z reguły bardzo przyjemne i dobrze wyposażone i maja tzw. ‘atmosferę’, ale niestety nie tym razem. Jedynym campingiem w okolicy skał był parking Hostelu z małym, karykaturalnie wąskim prostokątem trawy na tyłach stacji benzynowej. Całość położona była przy zakręcie głównej drogi. Olaf po wyjściu z samochodu rozejrzał się zniesmaczony i z niedowierzaniem zawołał: „no nie, i to ma być camping!?” Odpoczywanie nie było nam dane tej nocy. Oprócz natarczywego hałasu pobliskiej drogi i stacji benzynowej, przez całą noc tuż obok nas pracował bez chwili wytchnienia jakiś generator, a lokalna młodzież cały wieczór plątała się po parkingu i przekrzykując się ćwiczyła podciąganie na zamontowanych tam drążkach. Jedynym pocieszeniem było to, że przy „campingu” była chociaż knajpka z zimnym piwem, i że zostawaliśmy tu tylko na jedną noc ;). Na dłużej przyjechać się nie da, a szkoda, bo skały i wspinanie bardzo fajne. W przewodniku przeczytaliśmy, że niektórzy rozbijają się na dziko, przy przycinającej dolinę rzeczce, ale nie byliśmy w stanie ogarnąć dojścia do takich miejsc. Jak tylko wyjdzie się na słońce - mózg się gotuje.

Cień w głównym sektorze jest od wczesnego rana do ok 14:00 co pozwala na wspinanie nawet wtedy, gdy na słońcu można by bez kuchenki smażyć jajka sadzone. Toteż najtrudniejszym zadaniem całego dnia było podejście i zejście wijącą się wśród kolczastych suchych krzaczorów ścieżką w pełnym słońcu. W przewodniku napisali żeby uważać na węże więc głośno i energicznie tupaliśmy.

http://www.montenegroclimbing.net/en/where-to-climb/sport-climbing-sites/31-smoki-smokovac


Nasz żałosny "camping" na tyłach stacji benzynowej.



Widoczek na okoliczne skały.


Obowiązkowa huśtawka.



Dumny Olaf bez przedniej jedynki.


Jakieś desperackie próby powspinania się ... ;).

piątek, 4 sierpnia 2017

Pływamy z pijawkami w Biogradskiej Gorze


Wreszcie dojechaliśmy do Czarnogóry! Po nocy na campie Zeleni Raj udaliśmy się krętą drogą do Parku Narodowego Biogradska Gora. Jego sercem jest spore turkusowe jezioro, otoczone wysokimi, smukłymi liściastymi drzewami (na moje oko - grabami). Wokół wody piętrzą się kształtne zielone góry, sceneria jak z pocztówki. Do samego jeziora można dojechać samochodem, więc odwiedzających jest sporo i w ciągu dnia trwa tam czasem parkingowy armageddon, ci wjeżdżają autokarem, tamci wyjeżdżają jeepem 4x4, ktoś kogoś zastawił i trąbi. Zdobywszy miejsce niektórzy turyści puszczają z samochodów skoczna muzykę dodając leśnej scenerii szczyptę bałkańskiej pikanterii. Potem rozpalają grille lub ogniska i pichcą aromatyczne dania, ograniczając swoja eksploracje parku do jedzenia, parkingu i fotki na kładce nad jeziorem. Co bardziej outdoorowi idą na spacer wokół jeziora lub drogą na punkt widokowy, a jedynie nieliczni zapuszczają się głębiej w góry (patrz: my :)). Przy parkingu są stoliki piknikowe i miejsca dla camperów, a na pobliskich zboczach można za kilka euro na pół-dziko rozbić namiot. Znalazło się nawet spore równe miejsce dla naszego 5-osobowego „pałacu”, więc z przyjemnością zostaliśmy na noc w środku lasu.

 
Pływanie w jeziorze to dla nas jedna z największych przyjemności. A jeśli jeszcze woda jest całkiem ciepła a jezioro otoczone górami, to już szczyt szczęścia, szczególnie dziecięcego. Taka błogość w Biogradskiej Gorze trwała do momentu gdy na brzegu zobaczyliśmy przeogromną pijawkę. Nie piszczę na widok karalucha, nie boję się żab, ale wielka, wijąca się tuż przy stopach, tłusta i z pewnością głodna pijawka... to już co innego. Oczywiście nie była jedyna, wypatrzyliśmy jeszcze kilka równie atrakcyjnych koleżanek pływających w błękitnych odmętach ;).

 
Niebawem okazało się, że pijawki nie są jedynymi podnoszącymi ciśnienie mieszkankami jeziora. „O patrzcie, wąż!” wykrzyknął Olaf, a Nela jakby zbladła, bo pokazywał dokładnie w jej kierunku. I rzeczywiście, tuż obok Neli wystawił głowę z wody najprawdziwszy wąż! Nela wyskoczyła na brzeg jak oparzona, a my z ciekawością wypatrywaliśmy gagatka, który w międzyczasie zanurkował. Może nam się przewidziało? Po kilku chwilach wąż pokazał się ponownie i udało się nawet zrobić mu zdjęcie. Lokalni turyści zapewnili nas, że w przeciwieństwie do niektórych gatunków lądowych, węże wodne w Czarnogórze są całkowicie nieszkodliwe i możemy się spokojnie zrelaksować. Nela dzielnie weszła jeszcze do wody i popłynęła ze mną na wyspę (w wodzie radzi sobie fantastycznie), ale jej wzrok bacznie skanował taflę wody w poszukiwaniu kolejnych potworów z Loch Ness.

 
 
Oprócz kąpania w jeziorze poszliśmy też na górską wycieczkę. Miała być pętelka, ale wyszło tam i z powrotem, bo planowana trasa okazała się zbyt ambitna i rozważnie zawróciliśmy ;). Mała Iga, która podczas tego wyjazdu kazała na siebie mówić „Kucyk Malinka” galopowała całkiem spory kawałek chcąc nadążyć za rączym starszym rodzeństwem. Raz po raz wywalała się przy tym na ścieżkę, więc pobyt w Biogradskiej Gorze zakończyła z solidnie obitymi kolanami i zdartym łokciem. W komplecie z plastrem na czole chowającym świeżo zszytą ranę...(3 szwy) wyglądała jak niezły chuligan.

Trasa górskiej wycieczki:
https://www.endomondo.com/users/12575010/workouts/991932662  











Info praktyczne
Wjazd do parku: 3 euro / dorosły, dzieci do 7 lat nie płacą.
Biwak: Za 5 osób, samochód i 1 namiot zapłaciliśmy 7.5 euro/ noc.
Mapy można kupić w recepcji przy jeziorze.
W parku nie było jedzenia, trzeba zaopatrzyć się w prowiant w pobliskim miasteczku.

środa, 2 sierpnia 2017

Serbia w 3 dni

Odstawszy 45 min w korku na granicy z Węgrami, gdzie trzeba było opędzać się przed licznymi propozycjami umycia przedniej szyby lub kupienia okularów przeciwsłonecznych, znaleźliśmy się wreszcie w Serbii czyli pierwszym kraju naszego Bałkańskiego Road Tripu. Oczekiwań nie mieliśmy żadnych, bo chyba wszyscy którym przed wyjazdem mówiliśmy, że się do owej Serbii wybieramy kwitowali nasz plan pytaniem: "Serbia?... tam chyba nie ma nic ciekawego?".

Pierwszym i wyczekiwanym przystankiem po monotonii węgierskiej autostrady i patrzeniu na ciągnące się kilometrami pola słoneczników, było zwiedzanie urokliwego serbskiego miasteczka Subotica, zbudowanego w stylu Art Nouveau. Rozprostowaliśmy nogi, poszwendaliśmy się zacienionymi uliczkami, zjedliśmy lody i pojechaliśmy na mikro-camping De Tour - Palić, gdzie po kąpieli w pobliskim basenie dzieci rozkręciły przy restauracji spontaniczną imprezę taneczną. Wszyscy poczuliśmy wreszcie wakacyjny klimat.

Tutaj też zetknęliśmy się bliżej z „tubylcami” i przekonaliśmy, że Serbowie nie rozstają się z papierosami. Przed jedzeniem – palą, między kęsami grillowanego mięsa – palą, a po jedzeniu to już odpalają jednego od drugiego. Indoktrynowany o szkodliwości nikotyny Olaf czekał przerażony aż oni umrą od tego palenia tuż przy restauracyjnym stoliku, ale tylko trochę kasłali więc po jakimś czasie przywykł do chmur dymu papierosowego i zobojętniał na los palaczy. Nie dla nas klimatyzowane restauracje – od tej pory wybieraliśmy jedzenie na zewnątrz, w upale ale bez dymowej kiszonki.

Subotica.






Nie ma placu zabaw? Można go sobie zrobić ze stojaka dla rowerów ;).


Belgrad

W Belgradzie na dzień dobry, przypadkowy pan którego poprosiliśmy o pomoc w rozszyfrowaniu systemu płatnych ulicznych parkingów (są zaznaczone kolorami: czerwony – max 1h, pomarańczowy – max 2h, zielony – max 3h) od razu zaproponował, że sam za nas zapłaci SMS'em, bo z zagranicznego numeru płatność się nie uda. Mały gest, a już patrzyliśmy na Serbię i Belgrad innymi oczami - jaki fajny kraj, jacy gościnni ludzie! Nela zaraz sobie przypomniała jak kiedyś w podobny sposób pomogłyśmy grupie cudzoziemców w Warszawie dając im bilety na autobus. Ta karma to chyba nie jest ściema ;).


Serdeczności nie skończyły się na pomocy w parkowaniu. W restauracji dostaliśmy na darmowy deser pyszny arbuz, a kelner zrobił dla dzieci papierowe ptaszki, żeby miały się czym bawić czekając na jedzenie ;).



Centrum Belgradu bardzo pozytywnie nas zaskoczyło (może byliśmy już przekupieni?), szerokie deptaki zachęcają do spacerów, można zwiedzić cytadelę, popatrzeć ze skarpy na rzekę, a co najważniejsze dla nieprzyzwyczajonych do upałów dzieci – schłodzić się w licznych fontanienkach z zimną, pitną wodą. I tak własnie zwiedzaliśmy Belgrad – od fontanienki do fontanienki.


Niektóre restauracje mają systemy chłodzących zraszaczy.





Relaks w cieniu drzew.



"NATO, nigdy nie wybaczymy ci zamordowania naszych dzieci" głosił napis pod zdjęciami na planaszach...



Studenica, Sopoćani i Stari Ras

Kolejny dzień to raczej czysty Road Trip, czyli głównie odpowiadanie na pytanie “Daleko jeszcze?”, słuchanie audiobooków, Red Hot Chilli Peppers (Olaf i Nela są fanami) i frustrowanie się, że zamiast spędzać miło czas – kolejny dzień tkwimy zamknięci w samochodzie. Ale nie było rady. Męczącą podróż złamaliśmy zwiedzaniem zabytków z listy Unesco - Monastyrów Studenica  i Sopoćani oraz ruin miasta Stari Ras starej stolicy Serbii, do których dostępu broniła rozległa restauracja. Tak długo szukaliśmy tych nieszczęsnych ruin, że zrezygnowani zjedliśmy w niniejszej restauracji kolację (ma duży plac zabaw) a odnalezione przy wyjściu z restauracyjnej łazienki, położone na wzgórzu ruiny Stari Ras zwiedzaliśmy już po zmroku, z latarkami.



Monastyr Studenica pochodzi z 12 wieku i słynie z kolekcji pięknych kolorowych fresków z 13 i 14 wieku. Położony jest wśród zieleni i otoczony górami. Idealny na krótki przystanek.











Dzieci polowały z aparatem Neli na jaszczurki.


Stari Ras zwiedzaliśmy po zmroku... Ruiny położone są na szczycie sporego wzniesienia, a prowadząca do nich ścieżka jest schowana za restauracją. Oprócz nas, ruiny zwiedzało spore stado meczących kóz.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...