niedziela, 30 maja 2010

Francja - Majówka w Font

W kwietniu i maju ciągle dokądś jeździmy, ale przez to więcej czasu spędzamy z Nelą a mniej robiąc takie pożyteczne rzeczy jak np. składanie szafki łazienkowej, która od stycznia zalega za kanapą w dużym pokoju. W długi weekend majowy, a mamy ich w UK dwa, postanowiliśmy ponownie odwiedzić mekkę boulderingu, czyli Fontainbleau pod Paryżem (nie było nas tam już prawie rok!). Tym razem zaszaleliśmy i zamiast telepać się promem, przeprawiliśmy się pociągniem ekspresowym pod kanałem La Manche. Wrażenie jest niesamowite! Siedzi się w samochodzie, który stoi zaparkowany w pociągu, który to jedzie 140 km/h podmorskim tunelem. Na miejsce dojechalibyśmy pewnie około północy, ale trochę pomyliły nam się autostrady... i w efekcie pamiętam jak próbując uśpić w namiocie rozbudzoną i zdezorientowaną Nelkę doliczyłam się 4 uderzeń zegara na kościelnej wieży. Po kilku godzinach snu, niektórzy byli już zupełnie wypoczęci, ale my z Grzesiem twardo udawaliśmy, że śpimy przez kolejne 2 godziny. Nasze nastawienie do życia o poranku dobrze ilustruje cytat Grzesia "widziałem jak zjada swoją pastę do zębów, ale nie miałem siły zareagować..."

Niedawno mówiłam, że chyba wolę Albarracin od Font, ale nie wiem czy nie zmieniam zdania po tym wyjeździe. Warto spędzić 7 godzin w podróży, rozbijać po ciemku namiot na leśnym biwaku gdzie jest tylko kran i sławojka a nocą przychodzą dziki, żeby pod palcami znów poczuć jedyny w swoim rodzaju piaskowiec i męczyć się niemiłosiernie na drogach 4c. W Font oprócz wspinania czekało nas też spotkanie z Tomkiem O, który nadal wytrwale robi doktorat w INSEAD'zie.

Nelka? Bardzo dzielnie zniosła podróż w obie strony, ale trzeba ją teraz męczyć fizycznie przed zapakowaniem do fotelika samochodowego - inaczej nie może zasnąć - energia po prostu ją rozpiera. Rozumie też, że kiedy człowiek jest aktywny (nie śpi) to ma otwarte oczy. Pewnego poranka obudziłam się z uczuciem, że jakiś mały, świdrujący palec próbuje otworzyć mi oko... i nie był to wcale senny koszmar. Jadła jak na nią całkiem dobrze a z pizzy wydłubała mi wszystkie oliwki!

Drzemka pod skałami.

Do głównych rozrywek wyjazdowych należało: rycie w piachu, wsadzanie szyszek do kubeczków, ciąganie kocyka po trawie, patrzenie jak mama rzuca piłkę i za nią goni.

Grześ na drodze 7a na której pielucha powinna być obowiązkowa zarówno dla wspinającego jak i spotującego oraz publiczności!

niedziela, 23 maja 2010

Słońce w Peak District? Niemożliwe...

A jednak! Po latach marznięcia pod skałami i wspinania w czapce trafił nam się przepiękny weekend w Peak'ach. Tak tak, już słyszę jak to "prawdziwi" wspinacze zgodnym chórem gardzą ładną pogodą i powtarzają swoją nudną mantrę o przymrozkach i tarciu. Ale mnie to zupełnie nie obchodzi i nie przekonuje, wolę jak jest ciepło i już. Nela chyba też, ale jeszcze nam o tym nie mówi. Mówi za to "mama", "tata", "papa" i wiele innych mini słówek a jeszcze więcej rozumie. Zna większość części ciała, różne zwierzaki, że idziemy na spacer albo do kąpieli. Uwielbia się czesać, dotykać naszych głów i "opowiadać" o swoich włosach... Nauczyła się też rozdawać całuski co oczywiście zupełnie nas rozczula i ciągle się o nie upominamy ;>. Ale wracając do Peaków to oczywiście panienka mało spała i jeszcze mniej jadła, co jest już wyjazdową tradycją. Jako że w namiocie jest jasno jeśli na zewnątrz jest jasno... to nie poszła spać aż do późna. Po wielu próbach usypiania (normalnie zasypia sama w łóżeczku) poddaliśmy się i zostawiliśmy ją samą (śpiewałam jej "raz królewna złotowłosa..." a ta zamiast spać łapała się za włosy i cieszyła, że wreszcie wie o co chodzi w tej kołysance). Namiot najwyraźniej przypominał jej własne łóżeczko turystyczne, bo z zadowoleniem rolowała się po całej podłodze, a po jakimś czasie dotarła z powrotem na swój materacyk i zasnęła. My w tm czasie, wykończeni siedzieliśmy na trawie przed namiotem i marzyliśmy tylko o rozłożeniu się na karimatce. Niestety noc trwała krótko... Jak tylko promienie słońca oświetliły nasz namiot, oczy Buczkówny szeroko się otworzyły a na buzi pojawił się słodki uśmieszek.

A oto nasz nowy namiot 3-osobowy ;>.

I nasza 12-letnia kuchenka na benzynę, która trochę już kopci i co roku planujemy ją wymienić.

Lunch w plenerze.

Leżakowanie.

Rozgrzewka.

I konkrety - w końcu przyjechaliśmy się tu powspinać.

sobota, 15 maja 2010

Odwiedziny u Churchill'a

Rezydencję Winstona Churchill'a - Chartwell (położoną w Kent), próbowaliśmy odwiedzić jeszcze na jesieni zeszłego roku, ale pocałowaliśmy tylko klamkę i pojechaliśmy marznąć w Hever Castle. Tym razem ledwo udało nam się zaparkować! Anglicy w słoneczny weekend nie chcą siedzieć w domach i ogladać telenowel, tylko ciągle dokądś jeżdżą i tworzą korki.

Trzeba przyznać, że gust Winston miał świetny. Stare, ceglane domiszcze otoczone jest pięknym ogrodem, a z okien roztacza się widok na zielone wzgórza Kent. Wystrój domu nie zmienił się od kiedy mieszkali w nim sławni właściciele, więc można przymknąć oczy i wyobrazić sobie Churchilla palącego swoje nieśmiertelne cygaro i piszącego przemówienie przy kominku. Talentów miał on z resztą mnóstwo. Był nie tylko politykiem, historykiem, dziennikarzem, mówcą i pisarzem (otrzymał Nagrodę Nobla z literatury), ale malował również całkiem ładne obrazy, które można podziwiać podczas zwiedzania.

Chartwell.

Nie pytajcie mnie dlaczego Grześ ganiał po ogrodzie jakiś drób.

Nela też chce biegać.

Drzemka w chuście u tatki jest nadal mile widziana.

Ania i Winston.

Ania i Nela, które bardzo się lubią.

Jak my kochamy te tubki.

Publikuj posta

niedziela, 9 maja 2010

Urodziny Spring Chickens

Chwilowa dygresja Londyńska. Wspominałam kilka postów temu, że o pierwszych urodzinach Nelki będzie jeszcze tylko raz w tym roku i niniejszym dotrzymuję słowa. Już dawno temu postanowiłyśmy z dziewczynami ze Spring Chickens, że urządzimy dzieciakom kolektywne pierwsze urodziny. Udało nam się znaleźć jeden jedyny dzień który wszystkim pasuje - 9 maja, potem jeszcze tylko... wynajęłyśmy salę, zamówiłyśmy jedzenie i tort, zapewniłyśmy rozrywkę w postaci pani z piosenkami, wylosowałyśmy komu kupić prezent i nadmuchałyśmy stosy balonów. Przyznam, że dziewczyny są niesamowite jeśli chodzi o organizowanie takich imprez i pamiętały nawet o akcencie w postaci malutkich kurczaczków... Na urodziny stawiło się 22 dorosłych i 11 dzieci.

Mamy i dzieciarnia

Tatusiowie i dzieciarnia

Paparazzi

Tort

Prezenty i kartki

Pierwsze kroki!

Impreza dziecięca kręciła się wokół przewróconego krzesełka

A za fajkę pokoju robiło przechodnie jabłko, które koleje dzieci solidarnie kolejno obgryzały

sobota, 8 maja 2010

Tunezja - Kraina ksarów

Po kolejnej wielogodzinnej podróży dotarliśmy do miasteczka Tataouine. Tym razem byłem już zaopatrzony w afrykański aviomarin pierwszorzędowej klasy, więc podróż upłynęła stosunkowo przyjemnie.

W Tataouine krajobraz nareszcie zrobił się taki jakiego od samego początku podróży się spodziewałem - zielone pola, bujne sady oliwkowe i zagajniki ustąpiły miejsca kamienistej pustyni, i karłowatym krzakom. W samym miasteczku jest tylko jeden hotel budżetowy (Hotel Hamza), ale wbrew temu co pisze Lonely Planet jest całkiem przyjemy. Rzeczywiście pokoje są niewielkie i łazienki na korytarzu, ale jest bardzo czysto i właściciele bardzo starają się żeby goście byli zadowoleni. Niestety nie można tego samego powiedzieć o restauratorach w miasteczku - zasadniczo nie istnieją. Tak więc kupiliśmy kilka lokalnych, ociekających tłuszczem specjałów (z jajkiem, oliwkami i tuńczykiem dla odmiany) i skonsumowaliśmy na dachu hotelu.


Tego samego dnia wieczorem umówiliśmy się z panem Ali Babą na zwiedzanie okolicznych wiosek na wzgórzach oraz spichlerzy. Jak już ustaliliśmy cenę i godzinę kolejnego dnia, właściciel hotelu ostrzegł nas, że pan Ali Baba zasadniczo lubi posmerać sobie turystki (szczególnie był zirytowany faktem, że zdarzyło się to włoskiej turystce, której sam Aliego polecił). Trochę byliśmy tym faktem przerażeni, ale ponieważ z jednej strony zrobiło się już późno, a z drugiej nikt nie chciał nas zawieźć do Matmaty (2.5h jazdy wąską górską drogą), więc jednak postanowiliśmy zarydzykować.

Kolejnego dnia rano pan kierowca stawił się bardzo punktualnie. Okazało się, że ma Opla Kadeta kombi (tak, wiem że już nie produkują) - więc trochę baliśmy się, że w ogóle nie dojedziemy.

Zwiedzanie zaczęliśmy od Ksaru Ouled Soltane. Jest to tradycyjny spichlerz, przypominający trochę pszczeli ul.

Każde drzwi prowadzą do oddzielnego pomieszczenia na zboże lub oliwę.


Następnie pojechaliśmy do Chenini - pierwszej z pustynnych wiosek. Wioski te były budowane z myślą o obronności - okupowały szczyt wzgórza, tak by łatwo się było obronić przed najeźdźcami. Na wzgórze weszliśmy za mieszkańcami.

Widok na miasto z meczetem na pierwszym planie.

A tutaj widok z góry na nowe miasto, stanowiące zaplecze turystyczne.

Po dokładnym zwiedzeniu wszystkiego co się dało zwiedzić przenieśliśmy się do kolejnej wioski - Guermessa - która rozpościera się na dwa wzgórza. Według minie to miejsce miało więcej uroku od poprzedniego, ponieważ nie ma tu żywego ducha. Żadnego stoiska z pamiątkami, żadnych mieszkańców. Nic. Architektura nie jest aż tak porażająca jak w przypadku Chenini, bo sam szczyt nie jest zabudowany, ale ciągle robi wrażenie:

Tym razem udało się zajrzeć do starego meczetu.

Nela zrobiła się ostatnio małą elegantką i coraz bardziej interesuje się w co ją ubieramy. Jej numerem jeden w kwestii garderoby jest różowa kurteczka od babci, którą zawsze stara się nosić ze sobą.

Pył podróżny i pozostałości jedzenia, którego nasza mała królewna nie raczyła skonsumować.

A wieczorem pojechaliśmy naszym rozgraconym Oplem do Matmaty. Mimo, że jechaliśmy głównie małymi dróżkami, z dużą ilością zakrętów, serpentyn i dziur, Nelka praktycznie wszystko przespała. My nie spaliśmy - bo za oknem były przepiękne wioski, malutkie oazy, wzgórza i pustynny krajobraz.

czwartek, 6 maja 2010

Tunezja - Oaza Tozeur

Po całym dniu podróży autobusami prosto na południe, dotarliśmy do oazy Tozeur położonej nad słonym jeziorem Chott El Djerid, gdzie Luke Skywalker oglądał wschodzące i zachodzące księżyce (postanowiliśmy obejrzeć Gwiezde Wojny zaraz po przyjeździe do Londynu). Udało nam się dobrze wylosować hotelik, jeden z najładniejszych "budgetów" w Tunezji, więc spędziliśmy tu aż 2 noce by wreszcie odpocząć na tych wakacjach. Oprócz Neli, rezydowało tam jeszcze kilkoro innych dzieci i bardzo miła grupa Francuzów, z którą wieczorami popijaliśmy lokalne piwko.

Charakteryztyczna zabudowa starówki w Tozeur.

Stacja benzynowa.

Kafejka na dachu sklepu z dywanami to miejsce gdzie człowiek z przyjemnością przepłaca za kawę. Nela smarowała tatkę Piz Buinem, który w Tunezji traktowała jak deser i gdy tylko go dopadła, natychmiast zliwywała prosto z butelki.

Niestety większość restauracji otwiera się dopiero wieczorem, więc w ciągu dnia człowiek skazany jest na kolejną bułkę z tuńczykiem lub kurczakiem z rożna.

Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, szczególnie gdy buduje się atrakcje turystyczne takie jak tzw. Skałki Belwederskie.

Palmiarnię zwiedzaliśmy piechotą, ale wielu turystów wybiera bryczkę. Oglądanie roślinności z głównej drog zupełnie nas nie usatysfakcjonowało, więc zapuściliśmy się w kilka bocznych ścieżek. Tym sposobem niechcący weszliśmy na czyjeś podwórko, którego broniła zgraja psów, na szczęście dość wychudzonych... ale mając za broń jedynie suchą palmową gałąź trochę strachu się najedliśmy.

Nie zrażeni ostrzeżeniami pani z informacji turystycznej, że słone jezioro jest oddalone od miasta o 30 km i wyposażeni w kompas postanowiliśmy szukać go na piechotę.

Samego jeziora nie znaleźliśmy, ale dotarliśmy na urokliwe słone pustkowie.

Jezioro najlepiej zwiedza się z przecinającej je drogi. My poprosiliśmy kierowcę busika, żeby na chwilkę zatrzymał się na zdjęcie.

Wszyscy pasażerowie mieli niezły ubaw kiedy biegnący w stronę jeziora Grześ zapadł się po kostki w słone błoto.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...