Po kolejnej wielogodzinnej podróży dotarliśmy do miasteczka Tataouine. Tym razem byłem już zaopatrzony w afrykański aviomarin pierwszorzędowej klasy, więc podróż upłynęła stosunkowo przyjemnie.
W Tataouine krajobraz nareszcie zrobił się taki jakiego od samego początku podróży się spodziewałem - zielone pola, bujne sady oliwkowe i zagajniki ustąpiły miejsca kamienistej pustyni, i karłowatym krzakom. W samym miasteczku jest tylko jeden hotel budżetowy (Hotel Hamza), ale wbrew temu co pisze Lonely Planet jest całkiem przyjemy. Rzeczywiście pokoje są niewielkie i łazienki na korytarzu, ale jest bardzo czysto i właściciele bardzo starają się żeby goście byli zadowoleni. Niestety nie można tego samego powiedzieć o restauratorach w miasteczku - zasadniczo nie istnieją. Tak więc kupiliśmy kilka lokalnych, ociekających tłuszczem specjałów (z jajkiem, oliwkami i tuńczykiem dla odmiany) i skonsumowaliśmy na dachu hotelu.
Tego samego dnia wieczorem umówiliśmy się z panem Ali Babą na zwiedzanie okolicznych wiosek na wzgórzach oraz spichlerzy. Jak już ustaliliśmy cenę i godzinę kolejnego dnia, właściciel hotelu ostrzegł nas, że pan Ali Baba zasadniczo lubi posmerać sobie turystki (szczególnie był zirytowany faktem, że zdarzyło się to włoskiej turystce, której sam Aliego polecił). Trochę byliśmy tym faktem przerażeni, ale ponieważ z jednej strony zrobiło się już późno, a z drugiej nikt nie chciał nas zawieźć do Matmaty (2.5h jazdy wąską górską drogą), więc jednak postanowiliśmy zarydzykować.
Kolejnego dnia rano pan kierowca stawił się bardzo punktualnie. Okazało się, że ma Opla Kadeta kombi (tak, wiem że już nie produkują) - więc trochę baliśmy się, że w ogóle nie dojedziemy.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Ksaru Ouled Soltane. Jest to tradycyjny spichlerz, przypominający trochę pszczeli ul.
Każde drzwi prowadzą do oddzielnego pomieszczenia na zboże lub oliwę.
Następnie pojechaliśmy do Chenini - pierwszej z pustynnych wiosek. Wioski te były budowane z myślą o obronności - okupowały szczyt wzgórza, tak by łatwo się było obronić przed najeźdźcami. Na wzgórze weszliśmy za mieszkańcami.
Widok na miasto z meczetem na pierwszym planie.
A tutaj widok z góry na nowe miasto, stanowiące zaplecze turystyczne.
Po dokładnym zwiedzeniu wszystkiego co się dało zwiedzić przenieśliśmy się do kolejnej wioski - Guermessa - która rozpościera się na dwa wzgórza. Według minie to miejsce miało więcej uroku od poprzedniego, ponieważ nie ma tu żywego ducha. Żadnego stoiska z pamiątkami, żadnych mieszkańców. Nic. Architektura nie jest aż tak porażająca jak w przypadku Chenini, bo sam szczyt nie jest zabudowany, ale ciągle robi wrażenie:
Tym razem udało się zajrzeć do starego meczetu.
Nela zrobiła się ostatnio małą elegantką i coraz bardziej interesuje się w co ją ubieramy. Jej numerem jeden w kwestii garderoby jest różowa kurteczka od babci, którą zawsze stara się nosić ze sobą.
Pył podróżny i pozostałości jedzenia, którego nasza mała królewna nie raczyła skonsumować.
A wieczorem pojechaliśmy naszym rozgraconym Oplem do Matmaty. Mimo, że jechaliśmy głównie małymi dróżkami, z dużą ilością zakrętów, serpentyn i dziur, Nelka praktycznie wszystko przespała. My nie spaliśmy - bo za oknem były przepiękne wioski, malutkie oazy, wzgórza i pustynny krajobraz.
Mistrz Yoda tez tam kiedyś pojedzie!
OdpowiedzUsuńW Matmacie bedzie mu sie podobalo... ale to opiszemy dopiero w nastepnym odcinku
OdpowiedzUsuńmoże pojedzie ze mną? ewentualnie pomyślimy o zabraniu rodziców :) ale tylko jak będą grzeczni
OdpowiedzUsuń