niedziela, 22 sierpnia 2010

Dover w chmurach

Zaraz po powrocie z Armenii przyjechała do nas Babcia Ala, która choć mieszka daleko, odwiedza nas kiedy tylko może. Nie straszne jej wielogodzinne podróże samolotem, przesiadki w Kanadzie, podejrzliwi urzędnicy, 3 linie metra i ciężkie walizki. Ciężkie, bo zawsze jakieś prezenty dla nas wszystkich wiezie. A to klocki drewniane, a to koszulki, piżamy, kurteczki - słowem, święta Bożego Narodzenia trwają dla nas cały rok. Dziękujemy! A na miejscu też nie ma lekko, ciągamy ją po okolicy na długie spacery i serwujemy wycieczkę do zamku w Dover w taką pogodę, że nosa spod koca nie wyściubić. Ale co zrobić gdy już kilka dni wcześniej zatwierdzono plan, że mamy dokądś pojechać w składzie: my, Babcia Ala i Ania? Trzeba było zrealizować mimo przeciwności losu.

Zgodnie stwierdziliśmy, że zwiedzanie średniowiecznego zamku w zacinającym deszczu i mgle ma swój urok.

Zamek Dover jest może szary na zewnątrz, ale za to bajecznie kolorowy w środku!

Nelka wszystko chciała zwiedzać "siama". Zamiast siedzieć w "hopie", dzielnie biegała ciemnymi korytarzami i mistrzowsko pokonywała nierówności terenu.

Oprócz średniowiecznych fortyfikacji zwiedziliśmy też sekretne tunele z czasów II wojny światowej ale z racji tajności nie możemy pokazać żadnych zdjęć.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Armenia - Garni i norweskie myto

Świątynia Garni, położona niedaleko Erewania została zbudowana 1 w.n.e i poświęcona była prawdopodobnie bogni Mitrze. Pasuje do reszty Armenii jak pięść do nosa, ale to nie wpływa na fakt, że w ciepły sierpniowy wieczór bardzo przyjemnie się ją zwiedza podziwiając jak mieni się w światłach różnokolorowych reflektorów. Nam najbardziej podobał się fioletowy. Jakby tego było mało, w pakiecie (co pan bileter podkreślił) była też nastrojowa muzyczka dobiegająca z głośników rozmieszczonych wokół świątyni. Dzięki solidnej kolacji (Nela zjadła prawie tyle przesolonej baraniny ile sama waży i osobiście obgryzała ją z kości dzierżąc kawał mięcha w swojej słodkiej rączce), dzieci bardzo dobrze się bawiły, właziły na schody, zaczepiały zwiedzających i babrały się w piasku. Nela zrobiła nawet apetyczny pół-striptease...

W okolicy Garni, oprócz świątyni można też zwiedzić położony w środku nicości monastyr Havuts Tar, do którego idzie się płatnym szlakiem. Wszystko przez tych Norwegów, którzy w geście pomocy międzynarodowej wytyczyli szlak, zrobili jakiś rezerwat, zbudowali domek dla gajowego i teraz liczą sobie jak za zboże.

Zanim trzeba wyjąć portmonetkę i pozbyć się kilku Euro, droga z Garni do monastyru prowadzi niesamowitym wąwozem.

Potem wzgórzami i łąkami.

A po kilku godzinach marszu, jak już pot zalewa czoło to oczom ukazuje się zbudowany na wzgórzu, czerwono-czarny klasztor z XII wieku (Michaś absolutnie całe zwiedzanie tego obiektu przespał :)).

Zasłużóny odpoczynek przy norweskim campingu. Nela chciała cały czas robić "myju myju".

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Armenia - Z Tatą w Tatev

Ile czasu może zabrać przejechanie 39 km z Goris do Monastyru Tatev? Google mówi, że 31 minut... ale niestety myli się.

Nawierzchnia asfaltowa skończyła się zaraz za Goris, a potem więcej było dziur, kamieni, piachu i wertep niż drogi właściwej. A droga jak to w Armenii, raz z góry raz pod górę i to stromą. Lepiej oczywiście poruszać się wolno niż stać w miejscu, ale w pewnym momencie okazało się, że droga jest remontowana i trzeba poczekać aż koparka i spychacz uprzątną wielką górę kamieni. Po takich przebojach nasz konwój złożony z Vołgi i Łady dotarł na miejsce po 2.5 godzinach! Dzieci miały więc czas się wyspać i zadowolone ruszyły na zwiedzanie monastyru.

Malowniczo położone miasteczko Goris.

Koparka i spychacz w akcji.

Prowizoryczna huśtawka - kreatywność rodziców na wyjeździe nie zna granic.

I prowizoryczna piaskownica.

Podczas postoju można też poćwiczyć nowe słownictwo - "nie ma" w wykonaniu Michałka.

Pierwszym obiektem, który dzieci chciały zwiedzać w klasztorze Tatev nie były nawy czy ołtarze ale koryto z lodowatą wodą. Nelka była całkowicie mokra (klasztor zwiedzała potem topless), ale zachwycona.

Klasztor Tatev powstał już w 9 wieku.

Zimna woda nie przeszkadzała Neli podczas babrania się w świętej wodzie klasztornej, ale już kąpiel w źródłach mineralnych w połowie drogi powrotnej nie była tym co tygrysy lubią najbardziej. Michałek wprost przeciwnie, świetnie czuł się w roli morsa - może ma to po Babci?

Przed naszym hotelikiem rosły czerwone porzeczki, które bardzo zasmakowały wymęczonej zwiedzaniem dziatwie.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Armenia - Kamienie

Z zachodniej do wschodniej Armenii przedostaliśmy się wynajętym busikiem, z tym że pan kierowca był małym uparciuszkiem i chociaż pierwotnie się zgodził, to jak przyszło co do czego, nie chciał się zatrzymywać na zwiedzanie po drodze mętnie coś tłumacząc. Na szczęście po raz kolejny uratowały nas umiejętności językowe Bastka jak również jego żądza zwiedzania i oprócz kąpieli w jeziorze (zatrzymaliśmy się na mało apetycznej plaży), zaliczyliśmy planowane atrakcje:

Cmentarz Noratus nad jeziorem Sevan, gdzie najstarsze groby pochodzą z X w.

Karawanserai Selim z XIV w gdzie odpoczywali kupcy podróżujący przez Góry Selim.

Karawanserai jest położony tuż pod przełęczą Selim (2401 m).

Złożone z ponad 200 kamieni (niektóre z dziurami) obserwatorium astronomiczne z 3000 r.p.n.e. - testuje Ilonka.

sobota, 7 sierpnia 2010

Górski Karabach - Państwo którego nie ma

Z serii państw, których nie ma, będąc na Zakaukaziu odwiedziliśmy też Górski Karabach, czyli Ormiańską enklawę położoną w zachodnim Azerbejdżanie. Karabach pojawiał się często w newsach z lat 90-tych, kiedy to Azerowie i Ormiańscy separatyści prowadzili o niego kilkuletnią wojnę (nadal co jakiś czas żołnierze strzelają do siebie w obszarach przygranicznych, ale tam się nie zapuszczaliśmy). Niektórzy autochtoni opowiadali nam o tajemniczych złożach złota, ale jak sama nazwa wskazuje głównym dobrem są tam góry, a do tego pastwiska, morwówka i upał. Od 1994 roku Karabach jest de facto niepodległym państwem mającym własny rząd, parlament i wojsko. Niestety oprócz samych obywateli nikt inny nie uznał go za takowe, nawet Armenia, która jest oczywiście najważniejszym sojusznikiem. Granice z Azerbejdżanem są zamknięte, a wszystko co Azerskie jest przeklęte - domy zburzone, meczety spalone, a na wspomnienie o Azerach pluje się tu przez lewe ramię i ściska rękojeść scyzoryka.

Naszym celem w Karabachu był 3 dniowy trek szlakiem Janapar. Konsultowaliśmy się nawet z internetowo zapoznanymi entuzjastami Zakaukazia, których serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy za wskazówki, i za radą jednego z nich - Łukasza, wybraliśmy trasę z Krasnyj Bazar do Karintak. Nasz ambitny plan opierał się na założeniu, że wynajmiemy konia, który będzie niósł nasze plecaki (Grzesia i Bastka ważyły ze 30 kg), a my będziemy nieść dzieci. Niestety mimo najszczerszych chęci i umiejętności językowych Bastuszki ani kuszenia"na dzieci", żaden właściciel konia, muła czy osła, nie był zainteresowany zarobkiem. Pozostało więc opracować plan "B" i nie płakać nad rozlanym mlekiem.

Wizy trzeba było załatwić w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w stolicy Karabachu - Stepanakercie.

Sam Stepanakert jest miastem przedziwnym, z jednej strony bida z nędzą, z drugiej pełno samochodów, na które nas nie byłoby stać i drogie restauracje.

Wszędzie tylko góry i pagóry.

Warunki polowe.

Negocjacje w sprawie konia nie powiodły się.

Siedząc pod sklepem spożywczym opracowywaliśmy plan B, kiedy nagle podszedł do nas pan, wręczył torbę lodów na patyku mówiąc, że chciał nas powitać w Karabachu. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić takiej sytuacji w wielu miejscach na świecie. Dzieci też dostawały bez przerwy jakieś czekoladki czy cukierki lub czasem soczki i owoce (z czego wolno im było zjeść te ostatnie).

Również pod sklepem poznalimy Pana Kolę, który zaoferował nam nocleg,a chłopakom na dzień dobry nalał 50 gr samogonu z morwy czyli tzw. 'tatowki'. Przy kolacji, Bastek dzielnie reprezentował naszą drużynę i razem z panem obalał kolejne szklanki. Życie pana Koli generalnie obraca się wokół 'tatowki', w ciągu dnia pędzi ją z kolegami w specjalnych kadziach w ogrodzie a wieczorem konsumuje i tak dzień po dniu. Zapija między innymi wspomnienia z czasów wojny kiedy to przed domem na rzemieniu wieszał Azerów... a przynajmniej tak nam opowiadał.

6 dorosłych, 2 dzieci, 1 podłoga - oj działo się... Nela była tak podekscytowana przewalaniem z Michasiem i rozweselonym 'tatowką' Bastuszkiem, że w ogóle nie chciała spać.

Zamiast 3 dniowego treku - 1 dniowe wypady. I chwała Bogu bo upał był taki, że nie wiem jak byśmy wytrzymali, a szlak Janapar wcale nie oczywisty. W sumie to co znajdowaliśmy znaki - gubiliśmy się jeszcze bardziej. Najlepiej szło nam chodzenie na przełaj przez ściernisko.

Wszędzie rosły dojrzałe w słońcu słodkie jeżyny, od których dzieci były fioletowe.

W Shushy zniszczenia wojenne są nadal widoczne - blok zamieszkany i blok w ruinie.

Zniszczoony meczet.

Smętnawy plac zabaw.

Klatka schodowa naszej kwatery.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...