Z serii państw, których nie ma, będąc na Zakaukaziu odwiedziliśmy też Górski Karabach, czyli Ormiańską enklawę położoną w zachodnim Azerbejdżanie. Karabach pojawiał się często w newsach z lat 90-tych, kiedy to Azerowie i Ormiańscy separatyści prowadzili o niego kilkuletnią wojnę (nadal co jakiś czas żołnierze strzelają do siebie w obszarach przygranicznych, ale tam się nie zapuszczaliśmy). Niektórzy autochtoni opowiadali nam o tajemniczych złożach złota, ale jak sama nazwa wskazuje głównym dobrem są tam góry, a do tego pastwiska, morwówka i upał. Od 1994 roku Karabach jest de facto niepodległym państwem mającym własny rząd, parlament i wojsko. Niestety oprócz samych obywateli nikt inny nie uznał go za takowe, nawet Armenia, która jest oczywiście najważniejszym sojusznikiem. Granice z Azerbejdżanem są zamknięte, a wszystko co Azerskie jest przeklęte - domy zburzone, meczety spalone, a na wspomnienie o Azerach pluje się tu przez lewe ramię i ściska rękojeść scyzoryka.
Naszym celem w Karabachu był 3 dniowy trek szlakiem Janapar. Konsultowaliśmy się nawet z internetowo zapoznanymi entuzjastami Zakaukazia, których serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy za wskazówki, i za radą jednego z nich - Łukasza, wybraliśmy trasę z Krasnyj Bazar do Karintak. Nasz ambitny plan opierał się na założeniu, że wynajmiemy konia, który będzie niósł nasze plecaki (Grzesia i Bastka ważyły ze 30 kg), a my będziemy nieść dzieci. Niestety mimo najszczerszych chęci i umiejętności językowych Bastuszki ani kuszenia"na dzieci", żaden właściciel konia, muła czy osła, nie był zainteresowany zarobkiem. Pozostało więc opracować plan "B" i nie płakać nad rozlanym mlekiem.
Wizy trzeba było załatwić w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w stolicy Karabachu - Stepanakercie.
Sam Stepanakert jest miastem przedziwnym, z jednej strony bida z nędzą, z drugiej pełno samochodów, na które nas nie byłoby stać i drogie restauracje.
Wszędzie tylko góry i pagóry.
Warunki polowe.
Negocjacje w sprawie konia nie powiodły się.
Siedząc pod sklepem spożywczym opracowywaliśmy plan B, kiedy nagle podszedł do nas pan, wręczył torbę lodów na patyku mówiąc, że chciał nas powitać w Karabachu. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić takiej sytuacji w wielu miejscach na świecie. Dzieci też dostawały bez przerwy jakieś czekoladki czy cukierki lub czasem soczki i owoce (z czego wolno im było zjeść te ostatnie).
Również pod sklepem poznalimy Pana Kolę, który zaoferował nam nocleg,a chłopakom na dzień dobry nalał 50 gr samogonu z morwy czyli tzw. 'tatowki'. Przy kolacji, Bastek dzielnie reprezentował naszą drużynę i razem z panem obalał kolejne szklanki. Życie pana Koli generalnie obraca się wokół 'tatowki', w ciągu dnia pędzi ją z kolegami w specjalnych kadziach w ogrodzie a wieczorem konsumuje i tak dzień po dniu. Zapija między innymi wspomnienia z czasów wojny kiedy to przed domem na rzemieniu wieszał Azerów... a przynajmniej tak nam opowiadał.
6 dorosłych, 2 dzieci, 1 podłoga - oj działo się... Nela była tak podekscytowana przewalaniem z Michasiem i rozweselonym 'tatowką' Bastuszkiem, że w ogóle nie chciała spać.
Zamiast 3 dniowego treku - 1 dniowe wypady. I chwała Bogu bo upał był taki, że nie wiem jak byśmy wytrzymali, a szlak Janapar wcale nie oczywisty. W sumie to co znajdowaliśmy znaki - gubiliśmy się jeszcze bardziej. Najlepiej szło nam chodzenie na przełaj przez ściernisko.
Wszędzie rosły dojrzałe w słońcu słodkie jeżyny, od których dzieci były fioletowe.
W Shushy zniszczenia wojenne są nadal widoczne - blok zamieszkany i blok w ruinie.
Zniszczoony meczet.
Smętnawy plac zabaw.
Klatka schodowa naszej kwatery.
Gratuluję wyjazdu na Zakaukazie. Bardzo fajnie się czyta Wasze relacje :) No i cieszę się, że grupa miłośników Kaukazu Pd. została chyba zasilona nowym "rekrutem" :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!