Po odwiedzeniu sławetnych piaskowcowych oblaków w Font, smaganych deszczem walijskich zlepieńców oraz legendarnego grit-stone'a w Peak District, nasz mały wspinacz udał się na eksplorację nie mających litości dla skóry, czerwonych skał w hiszpańskiej mekkce boulderingu - Albarracin.
Dobytek i sprzęt wspinaczkowy pojechał do Hiszpanii na plecach rodziców a Buczek w swoim "terenowym" wozie
Najważniejsze narzedzie pracy boulderowca, czyli crash-pad, który chroni przed obiciem tyłka przy 'lądowaniu', posłużył nam jako plecak. Co prawda pani na lotnisku nabrała podejrzeń co do bagażu o wymiarach małego fiata, ale Grześ z miną pokerzysty powtarzał "Nie... nie, to nie jest sprzęt sportowy, to mój bagaż, taki specjalny plecak" a my wraz z Anią i Nelką potakiwałyśmy z przekonaniem. Ma się rozumieć sprzęt sportowy waży dla easyJet'a tyle samo co złoto
Nelka coraz dzielniej znosiła trudy podróży - nawet późno w nocy była w szampańskim nastroju i szalała po poczekalni lotniska
Po słonecznej Hiszpanii woziła nas francuska 'ciężarówka'
Mieszkaliśmy w drewnianym domku (nie mylić z "f***** wooden house") na polu namiotowym
Co rano (a czasem i w nocy) mała głowka Nelki wyłaniała się z łóżeczka i zniecierpliwionym głosikiem domagała się wypuszczenia na wolność
Potem razem z tatką jechała po świeże bułeczki do lokalnej piekarni (nota bene stanowiły one podstawę wyżywienia naszego wyjazdowego niejadka)
Całe dnie spędzaliśmy w skałach, zwiedzaniu, gadaniu o głupotach i tym podobnych aktywnościach
W plenerze jedliśmy lunch...
i podwieczorek...
Oraz wykonywaliśmy czynności wprost przeciwne...
Czasem nie chciało nam się pitrasić i raczyliśmy się lokalnymi przysmakami
Po lunchu niektórzy ucinali sobie drzemeczkę
A wieczorkiem szorowali zębiska
...i brali prysznic, żeby udać się na zasłużony odpoczynek
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz