Grześ i ja wykaraskaliśmy się już na tyle z paskudnej anginy, że mogliśmy zabrać Buczysławską na powitanie wiosny. Cały tydzień faszerowaliśmy się antybiotykami i zalegaliśmy smętnie na kanapie modląc się, żeby Nela się od nas nie zaraziła.
Wiosnę najfajniej wita się oczywiście w plenerze, a to ostatnio oznacza u nas plac zabaw. Takich przybytków mamy w naszej okolicy na szczęście całkiem sporo do wyboru, a nie wszystkie jak na razie zaliczyliśmy. Nelka bardzo polubiła huśtawki i życzy sobie całkiem długo i wysoko się huśtać. Rozpoznaje je już nawet w książeczkach. W jednej z nich tak buja bohatera opowiadanka - przytroczonego na sznurku pluszowego królika, że cała książka fruwa. Ekscytują ją również zjeżdżalnie, ale na razie trzeba korzystać z nich wg. zasady jedna osoba puszcza - druga łapie, a do tego pilnować żeby panienka nie wyskoczyła w połowie zjazdu. Karuzele też się Neli podobają. Niemniej, nadal nie ma zbyt dużo instynktu samozachowawczego i nie wie kiedy się wsiada a kiedy wysiada, a oboje rodzice potrzebują na nich torebki chorobowe, więc nie namawiamy jej specjalnie do kręcenia. Na naszym "małym" placu zabaw, oprócz powyższych atrakcji tradycyjnych jest też rarytas w postaci małej ścianki wspinaczkowej, na której Nelka ćwiczyła ostatnio ekstremalne przechwyty.
Tatka-bladawiec i Nelka w plecaku.
Wystrojona w swój polarek The North Face, który Shane i Sarah przywieźli dla niej z Nepalu.
W Londyńskich parkach zakwitły żonkile.
Przy naszym lokalnym kościele jest mini plac zabaw ze zjeżdżalnią prowadzącą wprost na stare groby. Ale Nelce to jak widać nie przeszkadzało, i tak tęsknie na nią spoglądała...
... że kilka razy daliśmy jej zjechać (udało się złapać ;>).
Na "małym" placu zabaw też jest zjeżdżalnia, na którą Nelka wdrapała się prawie sama, co jakiś czas wyglądając między stopniami i szczerząc swoje zębiska.
A potem miała mały trening na ściance.
Cwiczyła też stanie i swoją nową umiejętność. Jak na razie prezentuje styl chodzenia "na ducha" - ręce lekko do góry i kiwa się na boki.
A żeby chodzić po zroszonych deszczem wiosennym chodnikach londyńskich, to trzeba mieć w czym... więc po południu kupiliśmy Neli pierwszą "prawdziwą" parę butów, a i tata coś dostał na poprawę humoru po chorobie.
Po takim męczącym i pełnym wrażeń dniu (pozwolę sobie podkreślić, że nadal bierzemy 8 tabletek penicyliny dziennie i dostajemy zadyszki wchodząc na pierwsze piętro) spędziliśmy wieczór bawiąc się ... w górnika.
hello... hapi blogging... have a nice day! just visiting here....
OdpowiedzUsuńja też się bawię w górnika z moimi rodzicami. czekam na moją pierwszą czołówkę, bo póki co muszę pożyczać to od mamy to od taty, ale już niedługo mam urodzinki.
OdpowiedzUsuńNelka na razie też pożycza. Te urodziny to fajna sprawa - prezenty dają i na wycieczkę zabiorą ;>.
OdpowiedzUsuń