Spędziliśmy w Cymru (czyli Walii po walijsku) jedynie tydzień a doświadczyliśmy aż 4 pór roku, tak zmienna jest tam pogoda. Przywitała nas temperatura raczej zimowa (Nela przywdziała 'napoleońską' czapeczkę) a my wyciągnęliśmy z plecaków swoje polary, windstoppery i wełniane rękawiczki. Potem chwilowo nastała słoneczna wiosna gdy wspinaliśmy się po wulkanicznych głazach nad morzem, dając nadzieję na poprawę aury. Niestety zamiast lata przyszła jesień i zamek Caernarfon zwiedzaliśmy smagani wiatrem i w mżawce. Jak już od tej zimnicy nabawiliśmy się kataru i siorbaliśmy herbatę z cytryną (lub grzańca) przed kominkiem, to oczywiście wyszło letnie słoneczko i przygrzewało nam do końca urlopu.
Ostatniego dnia tradycyjnie nie udało się powspinać mimo szczerych chęci, bo najpierw nie mogliśmy znaleźć w całej dolinie Llanberis miejsca parkingowego (że też ci brytole nie moga w domu siedzieć w weekendy). A potem już w połowie drogi do innego rejonu wycofaliśmy się po dokładnym przeczytaniu opisu w przewodniku "zejdź stromym zboczem, a następnie harrison ford'uj się na druga stronę rzeki" (Grześ wcześniej przeczytał, ale pomyślał że jakoś damy radę...)
Walia jest krajem dwujęzycznym i wszystkie znaki i ogłoszenia mają angielską i walijską wersję (ta ostatnia jest prawie zawsze dużo dłuższa). Pewnego dnia, idąc do sklepu zastanawialiśmy się czy to jedynie silenie się na odrębność, czy ten język jest rzeczywiście żywy. Odpowiedzi na to pytanie nie szukaliśmy długo, bo już niebawem z zaciekawieniem przysłuchiwaliśmy się pogawędce klientów i kasjerek w mowie krasnoludów i nawet sami nauczyliśmy się mówić "dziękuję" czyli "diolch". "Diolch Cymru!"
Nasz dobytek wyjazdowy. Początkowo, pogoda była raczej zimowa.
Nela pomagała tacie wybrać rejon wspinaczkowy w przewodniku.
Jeśli bouldery były blisko parkingu to Nelka podróżowała w swoim foteliku samochodowym.
Miny ma po mamie ;>.
Wiosenne wspinanie na wulkaniczne głazy na wybrzeżu. Nela bardzo zaprzyjaźniła się z Ciocią Agatą, która naprawde fantastycznie się nią opiekowała.
Ciocia pokazała jej nawet kilka przechwytów na pobliskim głazie.
... i Nela była całkiem zainteresowana.
Nawet tacie zrobiło się tak ciepło, że zrzucił koszulkę!
Ulubioną zabawą Neli jest ostatnio marszczenie nosa i fukanie.
Zamiast lata przyszła jesień więc ze wspinania nici. Zwiedziliśmy więc Zamek Caernarfon, który zbudował w 13. wieku król Anglii Edward I.
Nela niestety zbyt dużo nie widziała, bo już przy drugiej wieży zasnęła. A że było ich chyba z siedem i to całkiem wysokich, to przez kolejne kilka dni bardziej bolały nas łydki niż bicepsy.
Katar (pamiątkę po zamku, choć Grześ upiera się że zaraziłyśmy się od niego) leczyliśmy przed kominkiem popijając grzane winko.
Słoneczna pogoda utrzymywała się do końca wyjazdu, choć oczywiście chłodne powiewy wiatru nie dawały zapomnieć, że jesteśmy w górach. Agata, mimo przeziębienia prezentowała całkiem niezłą formę i zaliczała jeden boulder za drugim.
Mama Neli też pociągała nosem, ale V1/2 udało się zrobić!
Tata, oprócz wspinania, ćwiczył mięśnie bujając naszą Królewnę w foteliku ... (kto by zasypiał w foteliku samochodowym który się nie rusza?)
... a mama usypiała ją przy dźwiękach prawdziwego wodospadu!
... albo zasypiała przy jedzeniu i kontynuowała na trawce.
No i oczywiście w chuście u tatki podczas wycieczki pod Snowdon (weszliśmy 'Szlakiem Górników' do górskiego jeziorka z pięknym widokiem)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz