Pierwszego dnia zwiedziłyśmy okolicę Andrei, w parku rzucałyśmy pieskowi piłkę (nie wiem komu sie najbardziej podobało, mamie która rzucała, Neli która patrzyła i się rechotała, czy pieskowi który aportował), zjadłyśmy lunch w austriackiej restauracji i małże na obiad. Niestety w Chicago jest o godzinę później inż w Indianie, więc Nelka, która choć lubi "bywać" to nie uznaje zmian w swoim dziennym trybie, zarządziła przedwczesną ewakuację z restauracji. A do tego okazała się okropną rasistką... i najbardziej płakała jak pocieszał ją ciemnoskóry kelner.
Drugiego dnia wybrałyśmy się do centrum, żeby obejrzeć kolekcję Muzeum Instytutu Sztuki. W kolejce Nela zaliczyła swoją poranną drzemkę, a potem świeżutka i wyspana podziwiała razem z nami różniaste obrazy. W drodze powrotnej zaprzyjaźniła się chyba z połową ludzi w wagonie, bo akurat miała ochotę pośpiewać i wszystkim bardzo się podobało.
Czerwone kanapy w Muzeum Instytutu Sztuki w Chicago przydały się na odpoczynek, zabewę i mały lunch. Po wystawach oprowadzała nas Andrea - absolwentka tej szacownej instytucji.

Pomiędzy drapaczami chmur w samym centrum Chicago (niedaleko Muzeum) rozciąga się uroczy Park Millennium

... w którym można pospacerować, jak również obejrzeć ciekawe eksponaty

... i przejrzeć się w krzywym zwierciadle...

...czyli rzeźbie z błyszczącego metalu o poetyckiej nazwie "Cloud Gate", a prawdę mówiąc kształtem przypominającej gigantyczne ziarno fasoli.

Wujek Adam bujał Nelkę na podręcznej huśtawce, a pies Buddy bacznie się przyglądał. Jak widać po minach, wszyscy bardzo dobrze się bawili.

Podkowa na szczęście ... czy małe różki...?

Nela rzadko rozstaje się ze swoją żyrafką.


Brak komentarzy :
Prześlij komentarz