niedziela, 30 października 2011

Fryzjer domowy

Czesanie zajmuje miejsce numer 12837 na liście nelkowych priorytetów, a i my nie przepadamy za ganianiem dziecięcia po domu ze szczotką i sami z reguły zapominamy o doprowadzeniu jej włosów do przyzwoitego wyglądu. Wszelkie fryzury typu kucyki i warkoczyki zostają przez Nelę w szybkim tempie zlikwidowane a piękne spinki, które dostała w prezencie zalegają w szufladzie. W wyniku powyższych działań Nela regularnie ma na głowie profesjonalnie wyglądające dredy, które tworzą całkiem alternatywny jak na 2.5 latka wizerunek. Niemniej, postanowiliśmy nie dopuścić do całkowitej przemiany naszej córki w rastamana (już i tak lubi reggae do tego stopnia, że my mamy dosyć słuchania) i zabraliśmy ją do fryzjera. A ściślej, fryzjerki w postaci mnie wyposażonej w nożyczki do włosów zakupione za 7 funtów na niezastąpionym amazonie.

Na szczęście nie napotkałam żadnego oporu, a Nela spokojnie oglądała w trakcie strzyżenia Świnkę Peppę. Wyszło odrobinę za krótko ale ważne, że samej klientce bardzo się podobało.

Potem do fryzjera poszedł miś. Najpierw został solidnie wyszczotkowany.

A następnie ostrzyżony. Buzia Neli otwierała się razem z nożyczkami :).

czwartek, 27 października 2011

Classics with my baby

O swoim projekcie Classics with my Baby same inicjatorki - Miaomiao, którą poznałam na jodze kilka lat temu i Philippa, opowiadają tak: "po urodzeniu dzieci najbardziej brakowało nam możliwości spontanicznego wyskoczenia na dobry koncert". Dlatego to postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i co kilka tygodni organizują koncert muzyki klasycznej dla rodziców, opiekunów i dzieci. A że obie profesjonalnie zajmują się muzyką - jedna jest pianistką, druga skrzypaczką, to nie mają problemu ze znalezieniem obsady. Znają zresztą cały lokalny światek muzyczny i często zapraszają gości grających na innych instrumentach. Początkowo skupiały się na naszej okolicy, czyli południowym-wschodzie, ale informacje o koncertach rozeszły się szybko pocztą pantoflową i zaczęły cieszyć taką popularnością, że dziewczyny rozwinęły działalność na cały Londyn. Nie dziwię się zresztą, bo idea jest świetna. Każda mama ma chyba po jakimś czasie dosyć grup zabaw gdzie zawsze torturowana jest tymi samymi piosenkami dla dzieci a'la discopolo w rytmie "umtata". Na Classics with my Baby można posłuchać muzyki na naprawdę wysokim poziomie, a jednocześnie nikt nie patrzy krzywo na karmiącą piersią mamę, jęczącego dla zasady 2-latka czy tatę zmieniającego pieluszkę do melodii Gershwin'a.

Więcej info na temat Classics with my Baby.

A tu kilka fotek z wrześniowego koncertu na Bermondsey Street Festival - fajnie było spotkać inne Spring Chickens, część już z młodszym rodzeństwem.


sobota, 22 października 2011

Pytam, więc jestem


Buzia Neli jest pozytywnie skorelowana z oczami, więc jeśli nie śpi to produkuje dźwięki, zarówno przyjemne dla ucha, jak i mniej atrakcyjne (ostatnio w nadmiarze, ale o tym później). Panie z przedszkola nie mogą się nadziwić jak nasz 2.5 letni krasnal może generować taki potok słów i gdzie w jej małej głowie mieszczą się tak nieprzebrane pokłady wyobraźni.

Na dodatek wkroczyliśmy ostatnio w fascynujący okres pytań.

Po pierwsze, Nela chciałaby uczestniczyć we wszystkich rozmowach, a nie zawsze udaje jej się nadążyć za dorosłymi, szczególnie jak temat jest bardziej abstrakcyjny albo rozmawiamy po angielsku. Pyta więc co 5 minut "Mamo, a o czym wy rozmawiacie?", "Tato, co powiedziałeś mamie?", "O czym ty rozmawiałaś z Babcią?". Niektóre sytuacje strasznie ją rozśmieszają i życzy sobie opowiadać je po 100 razy, najlepiej jak się jeszcze po drodze improwizuje:

Nela: "Co powiedział tata tam na półce?" (Grześ wspinał się na drogę, na której była półka i postanowił na niej chwilkę posiedzieć)
Rodzic: "Pomidor"
Nela: "Nieeeee" (rechot)
Rodzic: "Ładna pogoda"
Nela: "Nieeeee" (rechot)
Rodzic: "Tata powiedział 'Odpoczywam sobie'"
Nela: "Taaaaaaaaaak" (rechot totalny)

Drugim ulubionym pytaniem jest "Co to jest?" / "Co to jest X?" Ćwiczymy więc nasze zardzewiałe mózgownice generując na poczekaniu jak najbardziej wierne ale zrozumiałe dla niej definicje takich słów jak "wykład", "corrida", "matador", "zarazki", "barka", "holownik" czy "spisa". Nela z kolei zapamiętuje owe definicje niczym mały komputerek i nie ma przebacz jak przyłapie na nazywaniu holownika zwykłym "statkiem".

Trzecim pytaniem, które Nela zadaje nam często to "Z czego to jest zrobione?". I tak jeżeli obiektem jej zainteresowania jest łyżeczka czy klocek, odpowiedź jest prosta, bo na przykład z drewna czy metalu. Łatwizna. Ale w momencie kiedy wchodzimy na tereny dla zaawansowanych jak na przykład "A z czego robi się ludzi?" to zaczynamy plątać się w zeznaniach. Bo jak jej to prosto wytłumaczyć? Może ktoś ma pomysł?

środa, 19 października 2011

Dzieci w skałach

Z jednym dzieckiem w skałach jest bardzo fajnie, ale z dwójką w podobnym wieku jest już zupełnie rewelacyjnie. Tym bardziej, że już 2.5 i 3 letnie dzieci wyraźnie wyznają zasadę "nie ma to jak wspinać się w towarzystwie". Dziewczyny nawzajem się spotowały, motywowały i kibicowały. Pod koniec dnia Emma była tak wykończona, że ledwo doszła z powrotem do samochodu, a Nela jak zwykle niezniszczalna, nawet nie raczyła się zdrzemnąć w drodze powrotnej.

Nela

Oblaczek...

Uff, jest klama!

Jeszcze tylko top-out i koniec.


Emma


Noga wysoko..

Oblaczek i do góry.

A jaki tata dumny i zadowolony!

Staruchy też dobrze bawiły się w skałach.

A jak znudzi się wspinanie to jest tyle innych fajnych rzeczy do roboty. Można pobawić się liną.

Można poobserwować robaczki.

Można się pobujać. Zaraz zaraz, nie ma tu przecież huśtawek... ale co jest na końcu tej liny?

Zachwycone dziecko!

Agatko - ta uprząż to był naprawdę strzał w dziesiątkę! Wreszcie znaleźliśmy solidny, wysoki okap i Nelka latała przez dobre 40 minut zabawiając swoim rechotaniem wszystkich okolicznych wspinaczy.

niedziela, 16 października 2011

Nelkowe jujitsu, czyli pokonani naszą własną bronią

Odcinek 1 - Dobre maniery

Świadomi tego, że mieszkając na obczyźnie Nela uczy się języka polskiego przede wszystkim od nas, zachęcamy ją żeby nie mówić "ja chcę" tonem podirytowanej żony maharadży, tylko "poproszę" lub "chciałabym". Czasem na "Ja chcę..." nie reagujemy tylko czekamy aż się sama zreflektuje, czasem posyłamy wymowne spojrzenia, a czasem staramy się być przebiegli co kończy się tak:

Nela: "Ja chcę wody"
Grześ: "A ja chcę polecieć na Marsa"
Nela: "Tato, na Marsa jest za daleko, poleć gdzieś indziej!"


Odcinek 2 - Negocjacje

Nela nie może sobie poradzić z faktem, że wszystko się kiedyś kończy i oczywiście rzeczy przyjemne kończyć trudniej, niż te nieprzyjemne. Ponieważ wszelkie rozwiązania siłowe (np. wynoszenie) nie mają już zastosowania (i kończą się zawsze nieprzyjemnie dla wszystkich), staramy się negocjować... ale wymaga to nie lada ekwilibrystyki. Jedną ze stosowanych przez nas technik jest odliczanie. Wygląda to mniej więcej tak: mogącej się huśtać godzinami delikwentce oznajmiamy miłym głosem, że bujamy się jeszcze 5 minut, potem po 2 przypominamy, że zostały 3 i tak dojeżdżamy do ostatniego rozbujania. Jakoś się w międzyczasie godzi z faktem, że trzeba będzie zejść. Wygodne toto, jak się stosuje do Neli, ale... główka pracuje. W któryś weekend pojechaliśmy w nasze ukochane Peaki, wokół piękne widoki, wrzosy kwitły na fioletowo, Nela kopała w piasku i bawiła się patykami, Grześ boulderował, a ja i brzuch ćwiczyliśmy jogę:

Nela: "Mamo, a co ty teraz robisz?"
Ja: "Ćwiczę jogę kochanie"
Nela: "Mamo, jeszcze 3 minutki poćwicz, a potem powsadzasz ze mną patyki!"


środa, 12 października 2011

Skałki na smutki

Lato wreszcie odnalazło do nas drogę i we wrześniu co weekend udawało nam się wyskoczyć w pod-londyńskie skały Harrisons Rocks choć na jeden dzień. Pobyt na łonie natury działa na nas lepiej niż terapia i prozak razem wzięte, więc aplikowaliśmy te lekarstwa na nasze ostatnie smutki bez umiaru.

Nelka jak zawsze bezbłędnie wyczuwa, że mama potrzebuje buziaka.

Dzień w skałach jak wiadomo należy rozpocząć od kawy i rogalika.

W Harrisonsach można wspinać się z liną (ale jedynie na wędkę, bo tutejsze piaskowce są za miękkie na jakikolwiek sprzęt) lub boulderować.

Nie ma to jak się powydurniać z Anią.

Uwielbiamy patrzeć jak bardzo nasza mieszkająca w bloku dziecina kocha przyrodę, a skały są fantastycznym miejscem do odkrywania jej w nelkowym tempie. Rozbijamy "obozowisko" w jedynym miejscu na dobre kilka godzin i nie trzeba jej wtedy pospieszać, żeby przestała zatrzymywać przy każdej kałuży, błocie czy kamyczku jak to ma w zwyczaju gdy się spieszymy i próbujemy dokądś dojść. Obudził się w niej pierwotny instynkt zbieracza i nie jest w stanie przejść obojętnie obok jakiegokolwiek obiektu, który mógłby się do czegoś przydać. Największą słabość ma do patyków, które rozdaje do niesienia pozostałym uczestnikom spacerów, gdy już sama nie jest w stanie unieść więcej.

Z patyków można zrobić taki fajny szałas.

Na drzewach i krzakach rośnie tyle skarbów, które należy pozbierać i włożyć do wiaderka.

Kwiatki też kuszą zapachem.

Z zebranych własnoręcznie dzikich jabłek, kwiatów, żołędzi, jarzębiny, piórek, piasku i trawy, można "ugotować zupę dla wiewiórek".

"Mamo, tato zabierzcie mnie w skały!"

Oprócz pięknej scenerii, wspinania i natury, niewątpliwą atrakcją Harrisonsów jest też przejeżdżająca tuż pod skałami zabytkowa lokomotywa parowa.

czwartek, 6 października 2011

Londyński przedszkolak imperialny

Po ponad 18 wspólnych miesiącach Nela rozstała się ze swoją nianią Kasią oraz małą Ewunią. Za nami pierwszy tydzień w przedszkolu, tzn. 3 dni po 2 godziny "na próbę" w towarzystwie rodziców(ca) i jeden dzień pełny.

Stan na dzień dzisiejszy: podoba się :)
Negocjacje żeby wyjść z przedszkola: 45 minut

W Londynie dzień w sensownym przedszkolu kosztuje tyle co doba w hotelu 3 gwiazdkowym, więc jako pół-studenci z kredytem hipotecznym postanowiliśmy zapisać Nelę do przedszkola uniwersyteckiego Imperial College, gdzie przysługuje nam dofinansowanie. Na liście oczekujących byliśmy bagatela 12 miesięcy... takim owa placówka cieszy się powodzeniem. Na razie na 2 dni w tygodniu a potem zobaczymy.

Jedynym minusem przedszkola jest dojazd - trzeba przedostać się na drugą stronę Londynu do South Kensington.

Przedszkole mieści się w dwóch połączonych wiktoriańskich willach w samym sercu South Kensington, rzut kartoflem od Exhibition Road. Ale luksusów tam nie ma, wszystko jak to w starym angielskim domostwie - nadgryzione zębem czasu. Nie dobra materialne są tu wszakże najważniejsze. Istotne jest to, że są urocze panie, 3 na 11 osobową gromadkę (z tego jedna rodaczka Pani Magda) i bardzo sympatyczna dzieciarnia, w większości przychówek pracowników naukowych :). Nela jest na razie niepocieszona, że przecież zawsze wszystko rozumiała, a teraz mówią do niej jedynie po angielsku. Ale sądząc po tempie w jakim nauczyła się polskiego, myślę że szybko załapie. Jest coraz bardziej zainteresowana nowym językiem i ciągle się dopytuje "Mamo, a co to znaczy?", przy czym powtarza całe zasłyszane po angielsku frazy, a nie pojedyncze wyrazy. Robienie zdjęć innym dzieciom jest nielegalne, więc fotka z samą Nelą i zwierzakami.

Pierwszego próbnego dnia po przedszkolu teleportowaliśmy się w lata 70-te odwiedzając Wydział Matematyki Imperial College gdzie studiuje Grześ. Zarówno fasada jak i wnętrza oraz wyposażenie budynku mogłyby bez dodatkowej charakteryzacji stanowić plan filmowy "40-latka". Jedynym co psuło efekt były laptopy i czajnik elektryczny, oraz ... studenci.

Co bardziej przedsiębiorczy doktorant wprowadza własne usprawnienia, np. podnosi zbyt niskie biurko na cegłówkach. Cóż za piękny laminat na podłodze!

Nelka szybko stwierdziła, że "na uczelni jest straszne nudno", więc zostawiłyśmy tam tatę żeby porozwiązywał sobie jakieś wzory złożone z samych robaczków, a same udałyśmy się do pobliskiego Hyde Park'u na lody.

Temperatura 29 C w październiku zdarza się w Londynie nieczęsto, więc cały dzień korzystałyśmy z pięknej pogody. Ach jakby to było cudownie gdyby tak ciepło i słonecznie było przez cały rok, a przynajmniej w lato! Bawiłyśmy się na trawie, przez półtorej godziny obserwowałyśmy parkowe ptactwo w jeziorku Serpentine i brodziłyśmy w fontannie.

Trzymajcie kciuki żeby stan "podoba się w przedszkolu" trwał!

sobota, 1 października 2011

Jeżynowa dieta w Portland

Antycypując, że ze względu na zbliżającą się jesień i narodziny juniora mamy ostatnią szansę na weekendowy wyjazd w plener, postanowiliśmy wybrać się na 3 dni na południowe wybrzeże Dorset.

Portland przywitało nas tak piękną pogodą, że skusiliśmy się na wspinanie w dawno nie odwiedzanym rejonie Blacknor North położonym tuż nad morzem (z reguły jest zbyt zimno i wietrznie, żeby tam wytrzymać). Mimo szczerych chęci... zobaczywszy ścieżkę stromo schodzącą w dół urwiska odmówiłam współpracy wykręcając się rozmiarem brzucha :).

Na szczęście wspinanie w alternatywnym rejonie - The Cuttings, do którego idzie się szeroką płaską alejką, bardzo przypadło Ani do gustu, a Grześ jakoś przełknął rozczarowanie zmianą planów. Walcząc na którejś z dróg Ania zaliczyła tak efektowny lot, że siedzący obok nas wspinacze płci męskiej z uznaniem stwierdzili "If I had a fall like this, I'd shit myself!". Ania ma się rozumieć była bardzo dumna z takiego komentarza wspinaczkowej młodzieży :).

The Cuttings ma również tę miłą cechę, że jest gdzie schować się przed deszczem jak późno-wrześniowa pogoda wróci do normy...

... oraz oferuje obfitość naturalnego pożywienia. Trzydniowy wyjazd upłynął Neli pod znakiem opychania się jeżynami, od których gałęzie aż się uginały. Szybko nauczyła się, jak wyglądają i smakują dojrzałe owoce, więc można ją było zostawić samą sobie i patrzeć jak zadowolona buzia robi się coraz bardziej fioletowa.


Nela zupełnie spontanicznie przychodzi poprzytulać się do "dzidziusia" i posłuchać co tam wyprawia w brzuchu. I choć z reguły cierpliwości starcza jej na w porywach 3 sekundy, zawsze zapewnia że czuła jak bobasek kopie i coś do niej mówi. Np. że chciałby trochę mleka, albo że już się zrobił "średni" i chce wyjść.

Codziennie wieczorem w naszym obciachowym domku campingowym odbywały się sesje jogi :).

Trzeciego dnia dopadła nas słaba pogoda i deszcz. Zanim na dobre pożegnaliśmy Portland powrzucaliśmy jeszcze trochę kamieni do morza, pogapiliśmy się na kite-surfingowców i wind-surfingowców, którzy zdawali się zupełnie nie zauważać zimna.

A w drodze do Londynu odwiedziliśmy Monkey World, czyli coś na kształt ośrodka dla małp po przejściach.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...