niedziela, 28 listopada 2010

Sieje je

Już nie pamiętam jak do tego doszło, bo specjalnie religijni to z Grzesiem nie jesteśmy (o czym świadczy fakt, że Nela jeszcze nie jest ochrzczona... w sumie, jest to raczej dowodem naszego lenistwa i braku zorganizowania) ale puściliśmy jej kiedyś na youtub'ie teledyski Arki Noego. W ten sposób nasze dziecko zostało narkomanką arka-noegową od pierwszego strzału. Ja uważam, że powinni na "opakowaniu" dawać ostrzeżenia "wysoce uzależniające"! W każdym razie ulubionymi piosenkami Neli są "taki mały taki duży może świętym być" oraz "sieje je" i często je sobie nuci. W telegraficznym skrócie ta ostatnia jest o sianiu ziarna i zbieraniu plów, a na teledysku dzieci tańczą i bawią się ziarnem jak piaskiem. Pewnego dnia wieczorem przyniosłam do domu bułki bagietki, Nela złapała jedną z nich i po swojemu zaśpiewała "sieje je sieje je sieje je bułę!"

Londyn sparaliżowany, ludziom odezwał się instynkt przetrwania i masowo wykupują zapasy w supermarketach a my się bawimy w śniegowej piaskownicy.

środa, 24 listopada 2010

Turcja - Istambuł na do widzenia

W Istambule nasza wspólna podróż dobiegła końca. Dziadek i Babcia wyjechali rano, wszyscy płakali i było nam naprawdę smutno, że znowu rozstajemy się na tak długo. My jeszcze na pocieszenie poszwędaliśmy się po centrum, zwiedziliśmy Hagię Sofię i park wokół pałacu po czym tramwajem udaliśmy się na lotnisko. Po powrocie do Londynu dotarła do nas smutna wiadomość, że niedługo po naszym wylocie z Turcji na placu Taksim w Istambule wysadził się zamachowiec raniąc poważnie ponad 30 osób.

Cieśnina Bosfor.
Niebieski meczet w nocy.

I w dzień.

Wnętrze.

Rzucająca na kolana Hagia Sofia z VI wieku.

Nela jak tylko uświadomiła sobie, że Hagia Sofia to nie meczet, nie zdejmuje się tu bucików i nie ma dywanu, też padła na kolana, ale nie z zachwytu tylko z rozpaczy.

Turcja - Do meczetu w Bursie

Niby wycieczka do Turcji, czyli byłego Imperium Ottomańskiego, a z bloga wynika że tylko jakieś greckie czy rzymskie ruiny zwiedzamy, ewentualnie pływamy w morzu czy wodach termalnych. Napiszemy więc o Bursie, pierwszej stolicy Imperium, bo tam jest dla odmiany bardzo turecko i mało turystycznie. Większość zorganizowanych autokarowych wycieczek omija Bursę, która jest po drodze z Istambułu do Efezu (też zaliczyliśmy) i chwała im za to, bo już mieliśmy trochę dosyć innych białasów.

Nie myślcie tylko, że Bursa to jakaś byle mieścina... bo ma 1.8 miliona mieszkańców. Po traumatycznych przeżyciach przy szukaniu hotelu po ciemku i w ulewnym deszczu, ograniczyliśmy się do leniwego zwiedzania centrum miasta.

Kolorowe kamieniczki.

Bazar, który ciągnął się kilometrami.

Podczas spaceru po Bursie poznaliśmy kilku lokalnych chłopaków. Nasza rozmowa wyglądała tak: chłopaki naradzali się o co chcą zapytać, potem najodważniejszy deklamował pytanie po angielsku i tłumaczył odpowiedź i abarot. Bardzo się fajnie gadało.

Uwielbienia dla Mustafy Kemala Atatürka nie można Turkom odmówić. Przed jego dostojnnym obliczem nie ma ucieczki, patrzyło na nas z banknotów, portretów, zdjęć i posągów. W każdym mieście ulice, place, stadiony i parki noszą imię sławnego wodza a jakakolwiek krytyka Atatürka może się zakończyć w pace.

Jeden z wielu meczetów w Bursie.

Przed modlitwą należy umyć nogi, ręce i twarz np. w takim schludnym przymeczetowym przybytku.

W meczecie nie ma świętych obrazów, figur czy ołtarzy. Grunt to skierować się w stronę Mekki, a widok (i zapach) butów współwyznawców najwyraźniej nikomu nie przeszkadza.

We wnętrzu jest jednak bardziej klimatycznie.

W Bursie okazało się, że Nela wprost uwielbia meczety. Do tej pory ledwo otworzywszy jedno oko po drzemce natychmiast wołała monotematycznie "kompu kompu", tak od Bursy zachowywała się jak ktoś grający obsesyjnie w "pomidora" albo "pod krzaczkiem", z tym że odpowiedzią na wszystko było "meczetu". Broń boże nie można było przy niej nawet wspomnieć o meczecie, więc oprócz "przedmiotu na s" (smoczka), "przedmiotów na r" (rodzynek), musieliśmy też wprowadzić "miejsce na m". Jak tylko usłyszała TO słowo, natychmiast się zaczynało "meczetu, meczetu, meczetu".

"Meczetu" w wykonaniu Neli (jakość niestety komórkowa).

sobota, 13 listopada 2010

Turcja - Jak udało nam się nie wywołać skandalu międzynarodowego

Jeśli plakat zachęcający do odwiedzenia Turcji nie pokazuje hobbitowych kop Kapadocji, to na bank są na nim białe tarasy wypełnione turkusową wodą, ewentualnie z taplającymi się w nich pulchnymi trustami z wyrazem błogości na twarzach. Do Kapadocji było o kilka tysięcy kilometrów za daleko, ale do Pamukkale można było z naszej wybrzeżowej trasy zboczyć. W dobroczynną, uzdrawiającą moc ciepłych źródeł mineralnych wierzyli już starożytni Rzymianie. Więc na szczycie płaskowyżu skąd kamienną kaskadą spływają sławetne białe tarasy, zbudowali miasto-uzdrowisko, Hierapolis. Co prawda wielkość cmentarza świadczy o tym, że niestety nie na wszystkie przypadłości wodolecznictwo działało, ale przynajmniej ładne ruiny zostały. W Pamukkale czekała też na nas miła niespodzianka, bo w restauracji spotkaliśmy małżeństwo Holendrów, których poznaliśmy jeszcze w trakcie naszej kwietniowej wyprawy do Tunezji. Z tą tylko różnicą, że oni byli cały czas na tym samym wyjeździe!!! Takimi emerytami i my chcemy zostać. Może być nawet w przyszłym roku.

Plakatowe białe tarasy.

Przewodnik LP po Turcji grzmi "w Pamukkale można spotkać wielu rosyjskich turystów, którzy uważają za stosowne zwiedzanie tarasów i ruin Hieropolis w skąpym odzieniu kąpielowym". Znając urodę i wdzięki młodych Rosjanek panowie nie mogli się doczekać tych rewelacji. I rzeczywiście było dokładnie tak jak opisywał przewodnik. Cała grupa zrelaksowanych sąsiadów zza wschodniej granicy pławiła się spokojnie w tzw. "rowie", którym do fotogenicznych tarasów płynie mineralna woda (w nich niestety nie można się kąpać). Niektórzy byli wyposażeni w kąpielówki, inni bez skrępowania rozbierali się do zwyczajnych majtek i białych staników.

Z początku i my należeliśmy do grona pokazujących paluchami prześmiewców. Pierwsza wyłamała się Nelka jęcząc "kompu kompu!!!" Została więc rozebrana do pieluszki, "przecież to dziecko", i wstawiona do jednej z cieplejszych kałuż. Ale już po chwili i my zmienialiśmy pod ręcznikiem kostiumy i wskakiwaliśmy do koryta z pędzącą cieplutką wodą. Jak tylko się w niej zanurzyliśmy, natychmiast przestał nas obchodzić cały świat i zdziwione spojrzenia innych turystów. Rewelacja.

Uzdrowisko Hieropolis zbudowano tuż nad tarasami.

Niektóre zabytki "zalewa" biały trawertyn.

W rzymskiej Krynicy nie mogło zabraknąć amfiteatru na 12,000 widzów... "jesteśmy na wczasach..."

Loża dla VIPów.

Od nadmiaru rzymskości Nela zaczęła na Grzesia mówić "tatum", a na siebie "Nelum" więc już ten "mamum" wyszedł naturalnie. W sumie to tak nam się te modyfikacje spodobały, że nadal tak na nią i siebie mówimy.

W samym centrum Hieropolis jest autentyczny rzymski basen, w którym można się kąpać. Tu potrzebna jest dygresja, ale tylko dla osób dla mocnych nerwach. Ostrzegam! Otóż co-poniektórzy nie bez przyczyny patrzą w dół na kolejnym zdjęciu. A to dlatego, że... no właśnie. Tak się zrelaksowali w ciepłej wodzie (36 C), że co tu dużo mówić zrobili kupę. I to nie jakąś zwykłą... ale kupę stulecia. A do tego, dziadzia Lech który robił to zdjęcie musiał biedaczysko wyjmować rozładowaną baterię i pocierać o spodnie żeby cokolwiek z niej wykrzesać. Możecie sobie więc wyobrazić: rzymskie spa, siedzimy na zatopionej kolumnie sprzed 2000 lat ustawieni do zdjęcia, mnóstwo turystów dookoła a Nelka (w specjalnych pieluszko-kąpielówkach) mówi zadowolona "mama kupa", po drugiej stronie obiektywu dziadzia nerwowo pociera baterią, bo resztki słońca itp. Chcąc uniknąć międzynarodowego skandalu i ewakuacji przybytku przeszmuglowaliśmy zawiniętą ręcznikiem Nelkę wraz z zawartością do najbliższej łazienki. Delikwentkę wsadziłyśmy do jednego zlewu Nelkę, a w drugim prałyśmy opróżnioną pieluszkę a tu do łazienki wchodzi wycieczka wymuskanych Japonek. Koniec świata! Nelka jęczy że zimna "joda papa i kompu kompu jeszcze", babcia robi co może żeby odzyskać kąpielówki a tu Japonki patrzą na nas jak na kosmitów, kiwają głowami i krzywią się z lekka :).

Wieczorem poszliśmy do poleconej przez właściciela hotelu restauracji gdzie spotkaliśmy Walter'a i Doreen, małżeństwo Holendrów których poznaliśmy w Tunezji. Są na emeryturze i zamiast siedzieć w domu i rozwiązywać krzyżówki zwiedzają świat swoim camper-vanem. W przyszłym roku jadą do USA więc może odwiedzą dziadka i babcię. Na zdjeciu od razu widać kto spędza czas na podróżowaniu po ciepłych krajach a kto ślęczy za biurkiem.

Wnuczka właściciela restauracji bardzo się z Nelą zaprzyjaźniła. Pokazała jej swojego kanarka, ułożyła z klocków figurki Neli i siebie, śpiewała tureckie piosenki (a Nela tańczyła po swojemu z nogi na nogę jak najprawdziwszy Papuas), a na koniec my chórem intonowaliśmy "kółko graniaste..." a Nela i wnuczka robiły "bęc". Uśmialiśmy się do łez.

wtorek, 9 listopada 2010

Turcja - Kutrem po turkusowym morzu

Po nocy niespokojnego snu w takt monotonnego walenia w weselny bęben, czekał nas kolejny pracowity dzień. Rano udaliśmy się na poszukiwanie kajaków, którymi chcieliśmy zwiedzić zatopione ruiny starożytnego miasteczka i opłynąć zatokę. Niestety nikt nie pisał się na zabieranie na morski wywrotny kajak Buczka-Mruczka, więc po pertraktacjach i negocjacjach Dziadek załatwił kuter.

Po południu tradycyjnie odwiedziliśmy ruiny, których ci w Turcji dostatek. Opowiadałam już, że za te wszystkie ruiny trzeba strasznie słono płacić? Po jakimś czasie człowiek się zaczyna zastanawiać czy oglądać kolejny teatr, grobowce czy kolumny za 10 Euro od osoby + parking. Ale szybko dochodzi do wniosku, że skoro tyle leciał(a) i jechał(a), to głupio pożałować i wyciąga kolejne pliki lir z bankomatu. Wracając do ruin, to Myra jest naprawdę godna polecenia. Można tam zobaczyć świetnie zachowany grecko-rzymski teatr, mnóstwo fajnych wyrzeźbionych masek aktorskich oraz licyjskie grobowce wykute w skałach. Taka sobie mini-Petra. Myra słynie też z tego, że urodził się tu Święty Mikołaj.

Nasz kuter.

Zatoka w której zacumowaliśmy na kąpiel.

Nelka już na etapie "kompu kompu jeszcze!!!"

Licyjskie grobowce ogląda się prosto z łodzi - duża część osady znajduje się pod wodą.

A niektórzy dosłownie mieszkają wśród grobowców sprzed 2000 lat.

Wybrzeże w dzień.

Wybrzeże w nocy.

Amfiteatr w Myrze.

Maski bardzo nam się podobały.

Grobowce wykute w skałach.

Późnym wieczorem dojechaliśmy do Kalkan, które opanowali Brytyjczycy. Agencje nieruchomości dają ogłoszenia jedynie po angielsku a ceny podają w funtach. W nocy Nelkę tak pogryzły komary (które jakimś cudem przedostały się pod jej moskitierę), że przez resztę wyjazdu wyglądała jakby miała ospę. Minęły już 3 tygodnie, a ona bidulka nadal ma ślady na uszach! Strasznie z niej delikatna istota.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Turcja - W gościnie u Hefajstosa

Położone na południowym wybrzeżu miasteczko Cirali oferuje turystom naprawdę niezły "pakiet"- na śniadanie świeże, słodkie, soczyste granaty, na przedpołudnie plażę lub wspinanie, na popołudnie starożytne ruiny a na wieczór spektakularne ognie Chimery. Ciężko byłoby prosić o więcej atrakcji na jeden dzień.

Dzień zaczęty od pysznego śniadania na patio i sesji na hamaku otoczonym drzewkami cytrynowymi to dzień udany. Oprócz granatów, Nela uwielbia też marynowane oliwki a bujać się może zawsze i wszędzie.

Woda jak to w pod koniec października, za ciepła nie była, ale jak się człowiek przezwyczaił to było OK. U Neli zaczęło się od "kompu kompu papa" a skończyło na "kompu kompu jeszcze" o każdej porze dnia i nocy.

Po zimnej kąpieli - spa na gorących kamieniach.

Nad miasteczkiem i plażą góruje szczyt Olympos, na który można wjechać kolejką linową.

Miasto Olympos zostało założone przez Licyjczyków w II w.p.n.e i było jednym z najważniejszych ośrodków ich państwa. Z uwagi na pobliskie ognie Chimery, czczono tu Hefajstosa. W I w.n.e miasteczko zniszczyli piraci a niedługo potem przejęte zostało przez Rzymian. Ruiny można podziwiać w przerwie między kąpielą w morzu a wylegiwaniem na plaży.

Sarkofag Kapitana Eudemosa, ale nie pamiętam czym się wsławił...

Dziadka i Babci do zwiedzania zaganiać nie trzeba.

Na zboczu góry od czasów starożytności palą się legendarne ognie Chimery i nadal robią niesamowite wrażenie. Gaz (głównie metan) wydobywa się szczelinami na powierzchnię ziemi i samoczynnie zapala w zetknięciu z powietrzem. Podobno w starożytności płomienie były okazalsze i było ich więcej - idealny materiał na mity i legendy o Chimerze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...