wtorek, 19 grudnia 2017

Chile - Lodowate wybrzeże Pacyfiku

Nasz drugi przystanek, czyli położone nad Pacyfikiem Valparaiso to taki typ miasta, które zdecydowanie bardziej cukierkowo wygląda na zdjęciu i z daleka, niż z bliska i na żywo. Jego urok jest jak by to ująć, nieoczywisty. Kolorowy patchwork domów i kamienic z dość dużą kreatywnością i odwagą oblepia nadmorskie wzgórza. W turystycznych dzielnicach – jest malowniczo, można zjeść bezglutenową pizzę i popić ją sojowym latte w hipsterskiej restauracyjce rodem z centrum europejskiej stolicy. Ceny również europejskie... więc boli. Miasto przyciągało i przyciąga artystów i poetów, pełno małych i większych galerii. Ładne, odrestaurowane fasady domów pomalowane są na intensywne kolory i często zdobią je fantazyjne murale.

Ale już w bocznej uliczce, przy porcie lub na wzgórzach mniej turystycznych (np naszym) ... doświadczamy zupełnie innego miasta. Wszędzie dużo bezdomnych ludzi i bezdomnych psów, które śpią w najlepsze na zakręcie ruchliwej ulicy nie zwracając uwagi na przejeżdżające im po ogonach trąbiące mikrobusiki. W ciągu 3 dni jakie spędziliśmy na wybrzeżu z bazą w Valparaiso, kilka razy ktoś na ulicy zaczepiał nas i mówił, że zapuściliśmy się w niebezpieczną okolicę albo żebym nie paradowała tak z tym aparatem. Przy czym raz było to 50 metrów od lokalnego komisariatu policji PDI i naszego mieszkania, które dla oszczędności wynajęliśmy w mniej turystycznej dzielnicy. Jakoś bardzo się nie przejęliśmy ale najgorsze "slumsy" już prewencyjnie omijaliśmy.

W mniej reprezentacyjnych dzielnicach wiele domów jest pokrytych blachą falistą i dość zrujnowanych. Dzieci komentowały "Ja nie rozumiem, jak można tak nie dbać o swój dom i nie robić remontu?" Niemniej, nawet na rozpadających się balkonach wisiały kolorowe migające świąteczne dekorację :). Sąsiedzi z naszego podwórka solidarnie stawiali razem wsparte na kiju światełka imitujące choinkę. Czuć społeczność, sąsiedzi uśmiechają się do siebie i serdecznie witają. Gdy Iga zasnęła w mikrobusie, siedząca obok mnie pani bez słowa wzięła ją na ręce przy wysiadaniu, żebym nie straciła równowagi z plecakiem i rzeczami ;).

Zwiedzanie i mieszkanie w Valparaiso to świetny trening dla łydek. A kto nie jest fanem wspinania się pod górę może skorzystać z kilku rozklekotanych ascensores, czyli jedno-kabinowych tramwajów wwożących pieszych na poszczególne wzgórza lub złapać jeden z licznych pędzących mikrobusów.

Dzieci niespecjalnie polubiły Valparaiso, zafascynował je za to wielki port gdzie obserwowaliśmy rozładunek i załadunek ogromnych kontenerowców. Ciężarówki podjeżdżały pod gigantyczne żurawie niczym "resoraki". Dla Olafa było to zdecydowanie bardziej pasjonujące niż zwiedzanie murali lub kolejnego domu Pabla Nerudy.







Nasyciwszy się miastem szybko przenieśliśmy się na pobliską plażę. Wygodnym "metrem" kursującym wzdłuż wybrzeża pojechaliśmy do Viña del Mar – gdzie nowoczesne apartamentowce stoją tuż tuż nad morzem a uliczki wysadzane są palmami. Tu zdecydowanie bardziej podobało się Neli, która lubi ład i porządek ;).


Odwiedziliśmy też plażę Portales.

 


Chile ma co prawda tysiące kilometrów wybrzeża, ale tłumów w wodzie nie ma. Kto uważał na geografii, lub czytał poprzedni post wie dlaczego - dzięki zimnym prądom ocean nawet w lato ma tu jedynie 15 stopni C! Naturalnie, nie zatrzymało to Neli i Olafa, którzy nie zważając na lodowatą wodę przez 2 dni byli w amoku skakania w roztrzaskujących się z hukiem wielkich falach. Iga jest ciepłolubna (tak jak jej rodzice) więc ograniczała się do kopania w piachu, a wodę omijała szerokim łukiem.

Doświadczyliśmy też niesamowitych amplitud temperatury – będąc na plaży w cieniu trzeba zakładać polary, na słońcu trzeba co chwilę grubo smarować się kremem z filtrem.







 

Znajomość hiszpańskiego pomaga nie tylko w organizowaniu przejazdów i zamawianiu jedzenia w restauracji, przede wszystkim można pogadać z napotkanymi po drodze ludźmi. Na plaży, sympatyczny starszy pan opowiadał nam, że przez połowy trawlerów, w wodach Chile jest coraz mniej ryb i lokalni rybacy ledwo wiążą koniec z końcem. Wspominał, że gdy był młody podstawą pożywienia w Chile były owoce morza i ryby, które kupowało się na sztuki a nie na wagę, bo było ich tyle, że nikomu nie chciało się bawić w ważenie. Teraz, owoce morze je się bardziej od święta, bo są drogie i dużo mniej dostępne.

Niespodziewanie udało nam się też zobaczyć sporą grupkę lwów morskich, które mieszkały przy porcie na plaży Portales. Rybacy rzucają im resztki ze połowów i patroszenia więc zwierzaki były raczej dobrze odżywione.







1 komentarz :

  1. Bardzo ciekawe, jak zwykle. Czekam na dalsze relacje z podrozy. usciski dla Was i dzieci, mama

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...