środa, 28 grudnia 2011

Bristol Brunel'a

Bristol bardzo pozytywnie nas zaskoczył. Miasto skupia się wokół rzeki Avon i właśnie nad nią jest większość atrakcji - stare doki i port, statek SS Great Britain, akwarium i wiszący most Clifton Suspension Bridge. Na szczęście nikt nie wybudował wzdłuż rzeki ruchliwej drogi, jak to się często w Anglii zdarza, i można w spokoju przechadzać się jej brzegiem, co też uczyniliśmy.

Stateczki i port na rzece Avon.

Protesty i oburzenie są ostatnio w modzie. Przed urzędem miasta w Bristolu koczują protestujący przeciwko temu, że brytyjska skarbówka zwolniła firmę Vodafone z zapłacenia 6 miliardów zaległych podatków! Cel niby szczytny, ale rozpierducha którą okupujący zrobili na skwerku który niegdyś był kiedyś trawiasty, a teraz jest błotnisty, aż kole w oczy i szpeci okolicę.

Babcia i Dziadek zabrali Nelkę do akwarium - pomysł spontaniczny, bo nawet nie wiedzieliśmy że jest, ale bardzo trafiony, bo delikwentka zainteresowała się ostatnio rafami koralowymi i rybami, w szczególności płaszczkami. Oglądaliśmy więc sporo filmików o rafach i nurkowaniu na youtube'ie, a tu proszę, ryby na żywo i nawet płaszczki były!

Niesamowity Clifton Suspension Bridge ma 412 m długości i wysokość 75 m. Zaprojektował go nasz ulubiony wiktoriański inżynier - Isambard Kingdom Brunel w połowie 19 wieku. A sentyment mamy do niego szczególny dlatego, że mieszkamy w Rotherhithe, gdzie w 1843 roku ten sam Brunel zbudował pod Tamizą pierwszy na świecie tunel podwodny. Mamy muzeum Brunel'a, ulicę Brunel'a a tunelem przejeżdża teraz nasze najbliższe metro więc zwiedzamy go praktycznie codziennie.

SS Great Britain - rewolucyjna konstrukcja i swego czasu największy statek na świecie. Ma się rozumieć autorstwa Brunela. A dla nas - najfajniejszy statek który do tej pory zwiedziliśmy! Nie dość, że można zejść pod taflę wody i obejrzeć go od dołu, to wszystko niezwykle wiernie odtworzone, włącznie z dźwiękami i ZAPACHAMI!

Suchy dok pod taflą wody.

Maszynownia.

Kuchnia.

Kajuta pierwszej klasy, ale wygód raczej nie było. Inek by się nie wyspał.

W trzeciej klasie tłoczniej, ale jakby więcej miejsca w wyrku.

Nawet nabrzeże ucharakteryzowano dla lepszego efektu.

Statek bardzo się Neli podobał i oglądając różne elementy do upadłego pytała: "A co to jest?" "A do czego to jest?" Niby mam patent żeglarski, więc knagę od bloczka odróżnię, ale jej dociekliwość nie raz zmuszała mnie do odpowiedzi "nie wiem!".

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Rozgrzewka w Cheddar Gorge

Cheddar Gorge w Sommerset to trochę taka wąwozowa wersja Brighton - ładna sceneria popsuta kiczowatymi atrakcjami i drogą dla samochodów przechodzącą przez sam środek. W związku z tym spacer dnem wąwozu odpada (chyba że ktoś lubi przechadzki szosą...), a dla piechurów pozostaje jedynie trasa górą. My daliśmy się nabrać na opłatę 4.80, ale jak tylko lepiej przestudiowaliśmy mapę dołączoną do biletów okazało się, że na szlak sponsorowany przez National Trust można dostać się za darmo z przeciwnej strony. Cóż, turystyczna wtopa jest czasami nieunikniona, nawet w Anglii. Jadąc przez wąwóz widzieliśmy też kilkoro zdesperowanych wspinaczy, którzy pokonywali mocno rzęchowate, obślizgłe i trawiaste drogi. My też mieliśmy kiedyś plan przyjechania tu w celach wspinaczkowych, ale po niniejszym rekonesansie wkładamy go między bajki. Ładnie tu, przejść się można, w błocie poślizgać na ścieżce, do jaskiń zajrzeć, ale żeby od razu nazywać toto rejonem wspinaczkowym...

Nasza rodzinka w komplecie. Nela uważa ostatnio, że "zdjęcia są nudne" i ucieka :). Olaf spał, a oburzył się jedynie gdy miotały nami silne podmuchy wiatru na samej górze wąwozu.

Szliśmy aż z parkingu obok małego jeziorka na środku zdjęcia. Nela całą drogę w górę i w dół przeszła zupełnie sama, a podobało jej się bardzo bo ścieżka błotnista i śliska "idziemy błotną rzeką", komentowała. Po raz kolejny na tym wyjeździe zaskoczyła nas swoją wytrzymałością i tym ile może sama przejść. Zasuwała tak szybko, że próbująca za nią nadążyć Babcia Ala wywinęła niejednego orła na błocie :).

Obsługa noworodka na wyjeździe zimowym jest czasem wyzwaniem, szczególnie jak delikwenta trzeba przebrać od stóp do głów lub nakarmić w plenerze. Samochód bardzo się w takich sytuacjach przydaje.

piątek, 23 grudnia 2011

Do wód! Do Bath!

Odwiedziny babci Ali i dziadka Lecha były dla nas idealnym pretekstem do ruszenia się z domu w Święta. Zamiast tłoczyć się w naszych małych 4 ścianach postanowiliśmy spędzić tydzień w jednym z najpiękniejszych miasteczek Anglii - Bath. Z naszego doświadczenia wynika, że Rzymianie praktycznie zawsze lokowali swoje miasta w wyjątkowo malowniczej scenerii i tak jest w przypadku Spa Aquae Sulis, które zbudowali w 43 r.n.e. Ale urokliwe wzgórza i dolina rzeki Avon to nie wszystko co skłoniło Rzymian do założenia tu miasteczka. Jak wiadomo gustowali oni w kąpielach i to właśnie niezwykłe źródła geotermalne przyciągnęły tu panów w togach i panie w zwiewnych tunikach.

Tym samym nasz 4-tygodniowy Olaf odbył swoją pierwszą dłuższą podróż. Okazał się urodzonym nomadem arktycznym, uwielbia spać w samochodzie, wózku lub w chuście, a kompletnie odmawia spania w czymś co się nie porusza (miłosiernie robi wyjątek w nocy..., odpukać). Przedkłada też bycie w plenerze nad kiszenie się w domu i nie zwraca uwagi na zimno. Plusem jego preferencji jest to, że bez problemu można go wszędzie zabrać oraz zbawienny wpływ ruchu na naszą kondycję i figury. Minusem zaś, że świątek, piątek, deszcz czy śnieg, trzeba z nim godzinami drałować po dworze. Stąd też nasze przestoje w blogowaniu... Mam nadzieję, że niebawem stanie się bardziej kooperatywny.

Najważniejszy zabytek Bath - The Roman Baths, Olafinka zwiedzał w chuście u mamy, pewnie niewiele zapamiętał :). Łaźnie, wybudowane ku czci bogini Minerwy, są jednymi z najlepiej zachowanych w Europie i warto pofatygować się do Bath już dla nich samych.

Lecznicza woda ze świętego źródła, w której pławili się Rzymianie ma 46 C i zachęcająco parowała w ten chłodny, deszczowy grudniowy dzień.

Rzymskie ogrzewanie podłogowe, niestety już nie na chodzie.

I sławetne ołowiane rury doprowadzające i odprowadzające wodę.

Płaskorzeźba z fasady świątyni, która mieściła się na terenie łaźni.

W 21 wieku zwiedzającym towarzyszą wirtualni Rzymianie, niektórzy nawet odważnie obnażają kształtne pośladki :).

Oprócz "roman" w Bath lubią również przymiotnik "royal", czyli królewski. Najbardziej prestiżowym adresem w miasteczku jest ma się rozumieć BA1 czyli The Royal Crescent, perełka architektury gregoriańskiej. Nie dość, że adres robi wrażenie na rozmówcy, fasada całkiem estetyczna to jeszcze piękny widok z okien na bajecznie zielony trawnik i resztę miasteczka leżącego poniżej. Jeśli ktoś ma w zanadrzu 4 miliony funtów to może sobie nabyć segmencik z 7 sypialniami (wyjątkowo pozwalam sobie zareklamować moją firmę). Jak się zastanowić, to w sumie nie tak drogo?

Kontynuując temat "royal" i starając się ignorować mżawkę i niedogodności temperaturowe, wybraliśmy się do pięknego parku Royal Victoria Park. Nela wspinała się na drzewa z pomocą babci i cały dzień paradowała w prezencie od Świętego Mikołaja - "słuchawkach do badania misiów". Oszacowaliśmy "na oko", że jest w stanie sama przejść prawie 4-5 km, co jak na takie małe nóżki uważamy za nie lada wyczyn!

A z dziadkiem odbywała lekcje botaniki. Jak powszechnie wiadomo, dziadek Lech zawsze miał zapędy dydaktyczne więc przy ciekawej wszystkiego i ultra-gadatliwej Nelce mógł się do woli realizować. Razem oglądali mech i huby, strząsali jagódki z jarzębino-podobnego drzewa i zbierali patyki.

I jeszcze widoczek znad rzeki.

Zdjęć nie za dużo, bo na razie uczymy się ogarniać 2 sztuki potomstwa...

niedziela, 18 grudnia 2011

Horniman Museum w Forest Hill

Dzieciarnia już się jakoś wykaraskała ze swoich chorób więc wybraliśmy się w niedzielę do Horniman Museum w Forest Hill. Muzeum istnieje od czasów wiktoriańskich, kiedy to właściciel posiadłości Frederick John Horniman (tylko bez skojarzeń proszę...) udostępnił zwiedzającym swoje zbiory. Można tam obejrzeć kolekcję instrumentów muzycznych, rzeźby z Afryki, masę wypchanych zwierząt (zawsze mam mieszane uczucia...) oraz akwaria. Nam się oczywiście udało zwiedzić może kilka procent, ale na pewno tam wrócimy, bo dużo bliżej, ciszej i spokojniej niż w pełnych turystów i wycieczek szkolnych sławnych muzeach na Exhibition Rd w South Kensington.

Horniman Museum i ogrody w Forest Hill.

Oczywiście muzeum ma też część interaktywną - tu np. można było sprawdzić, które zwierzęta są aktywne w dzień, a które w nocy i posłuchać jakie wydają dźwięki.
Olaf okazał się idealnym dzieckiem na wyjścia - większość przespał :).

Choć Nela większość czasu "idzie sama na nóżkach", to od czasu do czasu ma ochotę posiedzieć w wózku, żeby chociażby zjeść banana. Wtedy naprawdę przydaje się nasz czerwony double-decker.

Babcia Ala, która przyjechała niedawno z Ameryki, jest teraz ulubioną osobą Neli :). Mama poszła w odstawkę.

"Babciu, powyglądaj ze mną przez okno". Nela i Babcia Ala w East London Line, która spod domu dowiozła nas do muzeum.

środa, 14 grudnia 2011

Smarkacze dwa

Nie piszemy ostatnio za dużo, bo mamy ciągle obie ręce zajęte - albo wycieramy nos Neli albo Olafowi, jej podajemy antybiotyk, jemu wkraplamy krople, obojgu wyciągamy gile "gruszką". Biedny Olaf złapał od siostry sławetne, nigdy niekończące się listopadowe przeziębienie które już powaliło Agatę i Dziadka Lecha, ma zatkany nosek i chrycha jak nałogowy palacz Extra Mocnych. W przerwach pomiędzy smarkami dezynfekujemy zainfekowany pępęk, masujemy brzuszek, albo negocjujemy ze zbuntowaną Nelką... która jest ostatno wcieleniem Rebel without a cause i wszystko jest dla niej problemem. Pewnie tak reaguje na zmianę w naszej konstelacji rodzinnej.

Nela tak się wynudziła przez ostatnie kilka dni przymusowo spędzonych w domu, że wyjątkowo chętnie poszła do przedszkola. A my zrobiliśmy sobie kilka fotek korzystając z chwili spokoju. Olafiński nie uważał najwyraźniej na tej lekcji, na której mówili, że noworodki śpią 22h na dobę, bo częściej widzę go z otwartymi niż z zamkniętymi oczami.

piątek, 9 grudnia 2011

Dziadek Lech na dyżurze

Narodziny Olafa tak zdominowały nasze życie, że nie mieliśmy okazji napisać kilku słów o odwiedzinach Dziadka Lecha, za co słusznie zostaliśmy zbesztani przez samego zainteresowanego. A więc cofamy się odrobinę w czasie do czasów sprzed Olafa, kiedy to odwiedził nas Dziadek Lech z Ameryki.

Szaleństwa Panny Neli i Dziadka Lecha.

Ulubioną zabawą tych dwoje było "rzucanie misiów" - Nela rzucała misie na podłogę a Dziadek łapał je wykonując różne wygibasy. Dawno nie słyszałam z pokoju Neli takiego rechotu.

Dzień po terminie - wycieczka do Whitechapel Gallery na wystawę Wilhelma Sasnala. Come on Olaf! Jeszcze nie wiedziałam, że przede mną kolejne 5 dni oczekiwania :). Miło było mieć dziadka na ten ostatni tydzień, kiedy nic się nie chce, żołądek ma się w uchu a o zobaczeniu własnych stóp nie ma mowy. Szkoda tylko, że sławne przeziębienie Nelki załatwiło kolejną osobę, która się nią zajmowała - tym razem ofiarą padł Dziadek. A jak wiadomo, żaden dziadek nie lubi cierpieć w milczeniu... :). Ale i tak dzielnie został z nią kiedy Olaf wreszcie zdecydował się na opuszczenie brzucha.

Dokarmianie głodomora brzuchowego w Tureckiej knajpie w Whitechapel.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...