Wiosnę najfajniej wita się oczywiście w plenerze, a to ostatnio oznacza u nas plac zabaw. Takich przybytków mamy w naszej okolicy na szczęście całkiem sporo do wyboru, a nie wszystkie jak na razie zaliczyliśmy. Nelka bardzo polubiła huśtawki i życzy sobie całkiem długo i wysoko się huśtać. Rozpoznaje je już nawet w książeczkach. W jednej z nich tak buja bohatera opowiadanka - przytroczonego na sznurku pluszowego królika, że cała książka fruwa. Ekscytują ją również zjeżdżalnie, ale na razie trzeba korzystać z nich wg. zasady jedna osoba puszcza - druga łapie, a do tego pilnować żeby panienka nie wyskoczyła w połowie zjazdu. Karuzele też się Neli podobają. Niemniej, nadal nie ma zbyt dużo instynktu samozachowawczego i nie wie kiedy się wsiada a kiedy wysiada, a oboje rodzice potrzebują na nich torebki chorobowe, więc nie namawiamy jej specjalnie do kręcenia. Na naszym "małym" placu zabaw, oprócz powyższych atrakcji tradycyjnych jest też rarytas w postaci małej ścianki wspinaczkowej, na której Nelka ćwiczyła ostatnio ekstremalne przechwyty.
Tatka-bladawiec i Nelka w plecaku.
Przy naszym lokalnym kościele jest mini plac zabaw ze zjeżdżalnią prowadzącą wprost na stare groby. Ale Nelce to jak widać nie przeszkadzało, i tak tęsknie na nią spoglądała...
... że kilka razy daliśmy jej zjechać (udało się złapać ;>).
Na "małym" placu zabaw też jest zjeżdżalnia, na którą Nelka wdrapała się prawie sama, co jakiś czas wyglądając między stopniami i szczerząc swoje zębiska.
A potem miała mały trening na ściance.
Po takim męczącym i pełnym wrażeń dniu (pozwolę sobie podkreślić, że nadal bierzemy 8 tabletek penicyliny dziennie i dostajemy zadyszki wchodząc na pierwsze piętro) spędziliśmy wieczór bawiąc się ... w górnika.





























