Nela miała urodzić sie w domu. Basen był przetestowany, rodzice wyedukowani w szkołach rodzenia i na jodze, a położne już 3 tygodnie przed terminem zostawiły u nas w domu cały potrzebny sprzęt (w żółtym worku z groźnym napisem 'biohazard', do ktorego przezornie nie zaglądaliśmy).
W dzień terminu, już troche zniecierpliwieni oczekiwaniem, poszliśmy na dłuuuugi spacer do Greenwhich Park coby zmotywować Nelke do wyjścia. Bezskutecznie, bardzo jej sie bujanie podobało. Dopiero 2 dni później nad ranem, cośtam się zaczęło dziać. I tak się działo i działo przez nastepne 21 godzin (podaczas których obejrzeliśmy francuską komedię, zrobiliśmy lunch, słuchaliśmy reggae, spacerowaliśmy po schodach góra dół), aż Nelka (jako rasowa królewna) się zniecierpliwiła i trzeba było jechać karetką do szpitala (nawet nam migające światła włączyli). Tam już nie było tak fajnie jak w domu, ale jakoś daliśmy rade i Nela urodziła się o 4:55 nad ranem. Od razu wskoczyła mi na brzuch i dostała jeść, a potem zapadła w błogi sen (aż do nocy kiedy to postanowiła obudzić wszystkie inne grzeczne dzieci i panie położne żeby ogłosić swoje przybycie).
A to nasze pierwsze fotki
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz