poniedziałek, 27 czerwca 2011

Saltaire, utopia prawdziwa

Będąc w Yorkshire absolutnie nie można pominąć miasteczka Saltaire. Jego unikalność dostrzegło w 2001 roku samo UNESCO wpisując Saltaire na Listę Światowego Dziedzictwa. Na czym polega fenomen tego miejsca? Otóż, podczas gdy XIX wieczni kapitaliści wyciskali ze swoich pracowników siódme poty, kobiety rodziły przy taśmie produkcyjnej, ludzie z przepracowania nie dożywali czterdziestki a w robotniczych dzielnicach ilość szczurów przewyższała kilkukrotnie populację ludzką, Sir Tytus Salt postanowił stworzyć swoim podwładnym raj na ziemi. Nie mogąc znieść zadymionego i brzydkiego Bradford (pozostało takim po dziś dzień) w 1853 roku milioner przeniósł swój ogromny zakład włókienniczy w sielankowe wiejskie okolice Shipley. W pobliżu fabryki (wtedy, największej na świecie) wybudował dla 4,500 pracowników schludne domki, łaźnie z gorącą wodą, szkołę, szpital, laboratorium naukowe, salę gimnastyczną, dom kultury i bibliotekę (tylko pub'u nie było...). I nie poszedł przy tym na łatwiznę finansową, cała wioska została skrupulatnie zaprojektowana przez firmę architektoniczną.

Zakład włókienniczy Salt Mills, swego czasu największa fabryka na świecie, obecnie mieści galerie, restauracje, sale konferencyjne i sklepy. Szkoda, że nie ma chociaż kilku starych hal produkcyjnych z oryginalnymi maszynami.

Kanał Liverpool i linia kolejowa umożliwiały sprawny transport materiałów do fabryki oraz dystrybucję produktów.

Utopia utopią, ale nie wszyscy pracownicy mieli takie same warunki. Malutkie domki zwyczajnych robotników ciągnęły się uliczka za uliczką. Większe należały do brygadzistów.

A największe, z ładnym widokiem, do kierowników.

Nawet emeryci dostawali od Sir Salt'a przytulne lokum. Niewiarygodne!


Współczesna mieszkanka Saltaire.

Kościół.

Jak zwykle czystym fuksem odwiedziliśmy Saltaire w wyjątkowy dzień, bo akurat odbywał się Saltaire Arts Trail, festiwal artystyczny dla małych i dużych. Prace artystów prezentowane były w galeriach, kawiarniach, starych budynkach miasteczka ale i w domach prywatnych, dzięki czemu udało nam się zajrzeć jak żyją współcześni mieszkańcy Saltaire (domki są naprawdę malutkie). Dla dzieci też było mnóstwo atrakcji, z których wypróbowaliśmy malowanie i robienie masek/ buź na talerzykach.


niedziela, 26 czerwca 2011

York

Oprócz boulderingu i marznięcia, celem naszej majowej wycieczki na daleką północ było też odwiedzenie Yorku, który według naszego przewodnika jest w czołówce atrakcji turystycznych Wielkiej Brytanii i co roku odwiedza go kilka milionów turystów zostawiając w kasie miasta dobrze ponad 400 mln funtów. Może spodziewaliśmy się nie wiadomo czego, lub po Hiszpanii i Portugalii byliśmy odrobinę zmanierowani, ale York jakoś nie rzucił nas na kolana. W sumie nie ma się czego czepiać a atrakcji jest co-niemiara: od całkowicie zachowanej średniowiecznej uliczki, bram i murów po gotycką katedrę oraz interaktywne muzeum wikingów... Ale to wszystko przeplatane jest nowoczesnymi budynkami, które nie pozwalają wyobraźni teleportować się w czasie. Przyjechać naprawdę warto, ale raczej 4 godziny z Londynu, niż 24 z Singapuru czy Tokio.

York położony jest u zbiegu dwóch rzek: Foss i Ouse.

Miasta bronią stwory-potwory, gotowe zrzucić na głowę nieproszonych gości pokaźne kamienie.

The Shambles czyli Rzeźnicka, to jedna z niewielu w całości zachowanych uliczek średniowiecznych w Anglii. Fajna, ale krótka.

Można na niej kupić np. takie babeczki... ale czy one są prawdziwe?

Gotycka Katedra w York, York Minster, jest dumą i perłą miasta.

A najciekawszą częścią katedry jest Kapitularz, ozdobiony dziesiątkami, jeśli nie setkami wyrzeźbionych w kamieniu główek, z których każda jest zupełnie inna. Niektóre są całkiem normalne, niektóre pokazują języki czy dłubią w nosie, są pół-ludzie pół-potworki, nie można się napatrzeć!

Puste podesty po reformacyjnej destrukcji zajmują teraz rzeźby nowoczesne.

Lektorium (przegrodę między nawą główną a prezbiterium) ozdabiają posągi władców Angielskich, od Wilhelma Zdobywcy do Henryka VI.

Oprócz rzeźb, atrakcją katedry są również wielkie witraże, z których Okno wschodnie (obecnie w remoncie...) jest największym średniowiecznym oknem na świecie. Poniższe, 15 metrowe Okno pięciu sióstr, też jest niczego sobie.

Odkryliśmy, że nieprawdopodobnie głośna gra na organach działa na Nelę usypiająco. Podczas gdy Grześ zwiedzał wieżę (dzieci nie wpuszczają!), Nela oznajmiła, że prosi o "smoczusia, kocyk i misia..." czyli zestaw do spania, przytuliła się do mnie i padła. Organista właśnie ćwiczył coś w rodzaju wrednej pobudki - cisza cisza i nagle wszystkie klawisze grają naraz, a czasem potrafi ją wybudzić byle co...

Zamek w York, zwany Clifford's Tower.


sobota, 25 czerwca 2011

Latające crash-pady w Yorkshire

Wpis spóźniony, bo jeszcze majowy, ale ze zdjęć i tak byście nie poznali, bo wygląda jak listopad albo luty. Tym razem pokusiliśmy się o nocleg w hotelu a nie w namiocie, bo prognoza była mało zachęcająca, a spędzenie weekendu majówkowego w domu jakoś nadal nie mieści nam się w głowach. Od dłuższego czasu chodził za nami wyjazd na północ do Yorku i pobliskich rejonów boulderowych, gdzie ludzie nie czujący bólu mogą wspinać się na ostrych zlepieńcowatych skałach - gritstone.

Zaliczyliśmy położony tuż nad drogą - Caley Roadside craig oraz najbardziej znany ogródek rejonu - Almscliff (fajny). Pogoda jak zwykle w tym roku nas nie rozpieszczała, wiało tak strasznie, że crash-pad dosłownie odlatywał Grzesiowi spod dróg, a Nela o mało co nie uniosła się nad ziemię razem ze swoim kocem!

Dziecko na crash-u, tata musi zadowolić się amortyzacją z paprotek.

Mimo porywistego wiatru Nela utrzymywała, że bardzo jej się w tych skałkach podobało. Zrobiła nawet kilka małych boulderów, ale z uwagi na to, że jedna osoba musiała cały czas trzymać crash-pada (żeby nie odleciał), a druga spotować Nelkę, dokumentacji zdjęciowej nie mamy :).

A tu opatulona Nela i odlatujący kocyk:

Bouldering w Almscliff.

Po całym dniu wygwizdowa naprawdę miło położyć się spać w ciepłym i suchym łóżku :).


sobota, 18 czerwca 2011

Wspinanie na klifach Swanage - raz w puchówce, raz na puchówce

Okazja do przetestowania uprzęży wspinaczkowej dla dzieci nadarzyła się Nelce już w weekend, gdyż wywiało nas z Londynu na południowo-zachodnie wybrzeże wyspy, do Swanage. Wspina się tam na klifach lub w starych kamieniołomach, a wielbiciele zimnej wody mogą nawet pokusić się o mrożące krew w żyłach deep-water-solo. My nie próbowaliśmy, ale wielu zachwala.

Podobno kobieta zmienną jest, ale w porównaniu do pogody w Anglii, to musi jeszcze nad sobą popracować. Zobaczcie sami:

Sobota

Emma i Nela szukają choć kawałka terenu do kopania - bez czapki, puchówki i spodni ortalionowych nie da się wytrzymać.

Przetestowana w domu uprząż wspinaczkowa od cioci Agaty, świetnie robi za huśtawkę :).


Niedziela


Niebo niebieskie nad nami.

Jak nie ma piasku ani błota, to dobre i kamienie.

Puchówka też się do czegoś przydała... miło się na niej wyleguje.

A okulary przeciwsłoneczne wszystkim się tego dnia przydawały.

Roman i Katy zażywali morskich kąpieli, mimo pięknego słońca raczej orzeźwiających...

Patriotyczna koszulka szwajcarska.

Wspinanie w kamieniołomie.


niedziela, 12 czerwca 2011

Chrzest czyli "idziemy z tego śpiewającego muzeum"

Pewnie nadal byśmy z tym Nelkowym chrztem zwlekali, gdyby nie nagła wiadomość, że ciocia Agata i wujek Dzidek zamierzają już w lipcu skorzystać z Prawa o aktach stanu cywilnego i uiściwszy opłatę skarbową w wysokości 80 zł, połączyć się świętym węzłem praw i obowiązków. Data została wyznaczona na początek lipca, a nasz zegar zaczął tykać. Wymyśliliśmy sobie bowiem, że to właśnie Agata, do której Nela ma wielką słabość, ma być mamą chrzestną, a jako małżonka cywilna (czytaj "grzesznica") nie mogłaby nią zostać. Nie wnikamy w szczegóły... ale kartkę o nadawaniu się do bycia chrzestną od proboszcza dostała. Podobnie z resztą jak i wujek Michał, który również zgodził się na pełnienie funkcji ojca chrzestnego (tylko bez skojarzeń z mafią proszę).

Pogoda w Londynie jest w tym roku wyjątkowo paskudna nawet jak na tutejsze standardy, ale w dniu chrztu przeszła już samą siebie: lało, wiało i było lodowato, mimo że na kalendarzu zdecydowanie czarno na białym widniał napis czerwiec. Udając, że jest lato wystroiliśmy się wszyscy elegancko w zaplanowane kreacje (co prawda Michałowi BA zgubiło bagaż, więc posiłkował się koszulą Grzesia...) i udaliśmy do polskiego kościoła w Tooting. Nastrój Neli odzwierciedlał listopadową pogodę za oknem więc byliśmy pełni obaw. Lekko spóźnieni... wpadliśmy do kościoła, gdzie już czekali zaproszeni przez nas, z deka zdezorientowani znajomi z minami "czy to na pewno tu... bo was nie ma?" i zajęliśmy strategiczne miejsca pod daleką ścianą. I się zaczęło... przez całą mszę Nela prezentowała postawę bojową i buntowniczą:

"Mamo, idziemy z tego śpiewającego muzeum" (przyznam, że to jej pierwsza msza..., a do tej pory kościoły jedynie zwiedzała)
"Nela chce wracać do domu", "Nela nie chce tu być"

Ksiądz: "Módlmy się"
Nela: "Nie, nie , nie, Nela nie będzie się modlić"

Przez całą mszę tkwiłam w tej samej pozycji z naburmuszoną Nelką na kolanach nie chcąc narażać się na żaden fałszywy ruch, który mógłby wywołać prawdziwą burzę. Na dwór nie można było się ewakuować bo lało, chrzestni przylecieli z Warszawy na ten weekend więc przełożyć uroczystości się nie dało. A ksiądz już poprzedniego wieczora pouczył nas, że stara polonia nie lubi jak są chrzty, bo dzieci boże hałasują na mszy i przeszkadzają. Całą mszę modliłam się więc o pokojowe dotrwanie do finału.

Na szczęście wszelkie negatywne emocje ulotniły się gdy dobrnęliśmy do samego chrztu. Nela uśmiechała się słodko i oczywiście buzia jej się nie zamykała... Co szczególnie rzucało sie w uszy, gdyż jedynymi dźwiękami słowo-podobnymi, które wydawały z siebie inne chrzczone dzieci było "a gugu". Ponad 2 latnia Nela znacznie zawyżała średnią wieku :).

"Nela miała brudne włoski i pan musiał jej umyć"

"Księżyc tak delikatnie dotknął Nelę w czoło"

Rodzice zwyczajni i rodzice chrzestni - Agata i Michał. Bardzo Wam dziękujemy Kochani!

Dziękujemy również innym przybyłym gościom: Gosi, Andrzejowi, Ani, Monice i Pawłowi!

Po chrzcie Nela przymierzała prezenty tradycyjne - ponownie bardzo dziękujemy!

Jak i trochę bardziej niszowy podarunek od mamy-chrzestnej, Agaty.

Od razu przetestowała do czego taka fajna uprząż dla dzieci może służyć :).


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...