środa, 24 lutego 2010

Diversity w bibliotece

Jak się mieszka w Londynie to się człowiek może rozleniwić. Zamiast wyruszyć na koniec świata, żeby poznawać inne kultury, języki, zwyczaje i narodowości, to idzie na grupę zabaw w lokalnej bibliotece i ma mniej więcej to samo. Ciężko spotkać tu autochtona, ale można za to pogadać z Nigeryjką, Finką, Chinką lub Ukrainką. Dziś spotkałyśmy nawet inną Nelę! Zabawy i książeczki są też odpowiednie dla tego towarzystwa - lalki o różnym kolorze skóry, dwu-języczne książeczki i piosenki. A że wirusy i bakterie też tam są światowe, to za każdym razem jak tam idziemy to Nela ma na drugi dzień gil do pasa. Nie przejmujey się jednak takimi przeciwnościami losu, bo wiadomo, że podróże kształcą, nawet jeśli tylko do lokalnej biblioteki.

Nela przyglądała się z ciekawośćią jak Larysa i Katrusia bawią się na zjeżdżalni. Larysa pochodzi z Ukrainy, gdzie zostawiła pod opieką dziadków kilkuletniego synka, a sama przyjechała do Londynu żeby pracować jako niania.

Niebawem Nela dołączyła się do zabawy i też chciała pozjeżdżać.

Jak dobrze się przyjżycie to zobaczycie dwa górnę zębiska!

W sobotę jedziemy na wspinanie do Albarracin, więc nie marnujemy żadnej okazji do terningu. Co prawda Nela nie wciąga jeszcze całkiem psychicznych boulderów po kredensie jak 2-letin synek znajomych, ale dzielnie walczy z 'położyzna' zjeżdżalni gdzie tarcie jest prawie tak marne jak w naszej rodzimej Jurze.

A wszystko po to żeby zjeżdżalnię zamienić kiedyś w najprawdziwsze skały, tak jak tata. W końcu kto swojej przygody z górami nie zaczynał na 'drabinkach' lub 'trzepaku'?

Choć Buczek wyrosła już na szczęście z etapu 'rasistowskiego' kiedy to ciemnoskórzy kelnerzy doprowadzali ją do łez (narażając nas na publiczne potępienie), to nadal niesamowicie fascynują ją ludzie o innym kolorze skóry. W pewnym momencie miała też totalną 'fazę na azjatki' i uśmiechała się najszerzej do skośnookich pań.

Jako że mamy w naszej bibliotece taką, jak to się mówi, 'globalną wioskę', więc do wyboru do koloru, można się bawić lalą 'białasem', czarnowłosą 'chineczką' albo małym murzyniątkiem. Nelka nie mogła się zdecydować więc zgarnęła wszystkie naraz.

Jak znudził ją 'babysitting' to zabrała się za Lego, choć nie docenia jeszcze w pełni tego genialnego wynalazku.
A na koniec przyszła pora na 'policję' i 'strażaków'

I węża!

niedziela, 14 lutego 2010

Gaz, gaz, gaz na ulicach...

Ten post nie będzie o ani o walentynkach, ani o Neli chociaż gazy to ona owszem produkuje nie gorsze niż dzisiejszy bohater.

A było to tak...

Nie tak dawno temu, bo w piątek po południu, poczułyśmy w domu dziwny zapach. Ekspertem nie jestem, ale Dior w swoich perfumach by go raczej nie wykorzystał... Wyrzuciłyśmy śmieci żeby pozbyć się głównych podejrzanych - bomb z bronią biologiczną (chociaż mamy specjalny śmietnik do pieluch, to może jakaś się zapodziała?), ale nic nie pomogło. Mimo mrozu i wiatru otworzyłyśmy okna w celu przewietrzenia i pojechałyśmy do Tesco na zakupy. Po powrocie stężenie owego, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu, smrodu, było jeszcze większe i zaczęło trochę przypominać gaz. Położyłam więc wymęczoną supermarketem Nelkę w jej pokoiku, a sama udałam się na zwiady, ale niczego nie znalazłam. Stwierdziłam więc, że najwyraźniej ulatnia się gaz, który zasila piec do grzania wody.

W sobotę rano, bardzo zaniepokojoni, postanowiliśmy wezwać pana z gazowni, żeby pomierzył, obwąchał i zawyrokował skąd ten gaz się ulatnia (Grześ nie był pierwotnie zwolennikiem teorii gazowej, ale nie miał alternatywnej, więc się podłączył). Przez telefon pouczono nas jak zachować zasady bezpieczeństwa i zakręcić zawór główny z tą potencjalnie trującą substancją. Nie minęło 30 min jak zjawił się pan w jaskrawo-żółtej kurtce z napisem "gaz" oraz mnóstwem przyrządów i widać było, że z niejednego pieca gaz wdychał. Zaprowadzony do kuchni - gdzie są zawory, minę miał nietęgą, ale wziął się do roboty bez marudzenia. Obwąchawszy i pomierzywszy zapewnił nas, że z gazem wszystko w pożądku i zasugerował, że to może jakieś opary znad Tamizy do nas przyleciały...

No to szukaliśmy dalej na własną rękę. Podczas gdy ja zabawiałam Nelkę (która nota bene od rana wymiotowałą - pewnie od nawdychania się gazu), Grześ odkręcił listwy przypodłogowe, żeby zobaczyć czy pod szafkami czegoś nie ma (może chociaż jakaś zdechła mysz?). Po raz nie wiem który obwąchał wszystkie zakamarki lodówki... a następnie przeszukał szafki i mikrofalówkę, która jakoś nam do tej pory umknęła...

"Znalazłem źródło gazu" usłyszałam, a w drzwiach kuchni ukazał się Grześ z triumfalnym uśmiechem na ustach i miseczką z gotowanym kalafiorem w ręku. Na trzy-cztery zatkaliśmy nosy i wybuchnęliśmy śmiechem. A zawsze pomstujemy jak ktoś marnuje pieniądze podatnika i do byle czego wzywa służby państwowe. Już sobie wyobrażam minę naszego pana z magika-gazownika jak szukając ulatniającego się gazu, znajduje zepsuty kalafior w naszej mikrofalówce ;>.

Bohatera posta, ani pana z pogotowia gazowego nie uwieczniłam dziś na fotografii, ale Nelkę jak podciąga się na blacie od stołu owszem.

I jak wypatruje czy są jakieś opary nad Tamizą.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...