niedziela, 14 lutego 2010

Gaz, gaz, gaz na ulicach...

Ten post nie będzie o ani o walentynkach, ani o Neli chociaż gazy to ona owszem produkuje nie gorsze niż dzisiejszy bohater.

A było to tak...

Nie tak dawno temu, bo w piątek po południu, poczułyśmy w domu dziwny zapach. Ekspertem nie jestem, ale Dior w swoich perfumach by go raczej nie wykorzystał... Wyrzuciłyśmy śmieci żeby pozbyć się głównych podejrzanych - bomb z bronią biologiczną (chociaż mamy specjalny śmietnik do pieluch, to może jakaś się zapodziała?), ale nic nie pomogło. Mimo mrozu i wiatru otworzyłyśmy okna w celu przewietrzenia i pojechałyśmy do Tesco na zakupy. Po powrocie stężenie owego, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu, smrodu, było jeszcze większe i zaczęło trochę przypominać gaz. Położyłam więc wymęczoną supermarketem Nelkę w jej pokoiku, a sama udałam się na zwiady, ale niczego nie znalazłam. Stwierdziłam więc, że najwyraźniej ulatnia się gaz, który zasila piec do grzania wody.

W sobotę rano, bardzo zaniepokojoni, postanowiliśmy wezwać pana z gazowni, żeby pomierzył, obwąchał i zawyrokował skąd ten gaz się ulatnia (Grześ nie był pierwotnie zwolennikiem teorii gazowej, ale nie miał alternatywnej, więc się podłączył). Przez telefon pouczono nas jak zachować zasady bezpieczeństwa i zakręcić zawór główny z tą potencjalnie trującą substancją. Nie minęło 30 min jak zjawił się pan w jaskrawo-żółtej kurtce z napisem "gaz" oraz mnóstwem przyrządów i widać było, że z niejednego pieca gaz wdychał. Zaprowadzony do kuchni - gdzie są zawory, minę miał nietęgą, ale wziął się do roboty bez marudzenia. Obwąchawszy i pomierzywszy zapewnił nas, że z gazem wszystko w pożądku i zasugerował, że to może jakieś opary znad Tamizy do nas przyleciały...

No to szukaliśmy dalej na własną rękę. Podczas gdy ja zabawiałam Nelkę (która nota bene od rana wymiotowałą - pewnie od nawdychania się gazu), Grześ odkręcił listwy przypodłogowe, żeby zobaczyć czy pod szafkami czegoś nie ma (może chociaż jakaś zdechła mysz?). Po raz nie wiem który obwąchał wszystkie zakamarki lodówki... a następnie przeszukał szafki i mikrofalówkę, która jakoś nam do tej pory umknęła...

"Znalazłem źródło gazu" usłyszałam, a w drzwiach kuchni ukazał się Grześ z triumfalnym uśmiechem na ustach i miseczką z gotowanym kalafiorem w ręku. Na trzy-cztery zatkaliśmy nosy i wybuchnęliśmy śmiechem. A zawsze pomstujemy jak ktoś marnuje pieniądze podatnika i do byle czego wzywa służby państwowe. Już sobie wyobrażam minę naszego pana z magika-gazownika jak szukając ulatniającego się gazu, znajduje zepsuty kalafior w naszej mikrofalówce ;>.

Bohatera posta, ani pana z pogotowia gazowego nie uwieczniłam dziś na fotografii, ale Nelkę jak podciąga się na blacie od stołu owszem.

I jak wypatruje czy są jakieś opary nad Tamizą.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...