sobota, 13 stycznia 2018

Argentyna i Chile - Szkoła w drodze, czyli roadschooling w naszym wydaniu

Termin naszego wyjazdu był tak pomyślany żeby Nela opuściła jak najmniej szkoły (3 klasa), ale w trakcie prawie 7 tygodniowego wyjazdu i tak zniknęła ze szkoły na ponad 3 tygodnie (resztę załatwiły ferie świąteczne i zimowe). Na szczęście pozostała dwójka była na etapie zerówki i przedszkola, więc nasza szkoła w drodze obejmowała tylko jedną uczennicę.

Jak się zabraliśmy do naszego "roadschoolingu"?

Po pierwsze, już na początku roku szkolnego uprzedziliśmy nauczycieli Neli, że zamierzamy zabierać ją ze szkoły na półtora miesiąca od połowy grudnia mając w planach nauczanie indywidualne. Napisaliśmy też formalną wiadomość w Librusie do wszystkich nauczycieli i do dyrekcji. Nasza szkoła jest ogólnie dość kooperatywna (rejonowa podstawówka), więc dostaliśmy szeroko pojęte błogosławieństwo i spore wsparcie. Podczas wyjazdu, nauczycielki na bieżąco wysyłały nam wiadomości w Librusie o tym co zostało przerobione na lekcjach, więc mieliśmy jasność czego się uczyć. Dla porównania, w UK tak długa nieobecność absolutnie nie uzyskałaby akceptacji. Na każdą nieobecność dziecka trzeba uzyskać "zwolnienie" od dyrektora szkoły, co raczej nigdy się na zdarza w takim wymiarze w jakim my tego wymagaliśmy, a ciężko byłoby udawać, że Nelę przez 7 tyg "boli brzuszek". Natomiast zabranie dziecka ze szkoły bez zgody, może się skończyć dużą karą finansową oraz zgłoszeniem do opieki społecznej (mówimy z doświadczenia...).  

O edukacyjnym aspekcie podróży to już nawet nie piszę, bo to się rozumie samo przez się i chyba każdy się już zorientował, jak bardzo wierzymy w wychowanie i rozwój dzieci przez podróżowanie ;).  

Znalezienie czas na naukę szkolnego materiału... nie było wcale łatwe, bo jak widzicie z bloga, nie umiemy za dużo sobie odpuścić (a i tak nie wszystko opisaliśmy!). Staraliśmy się wykorzystywać momenty gdy i tak niewiele dało się zrobić, np. przeloty, przejazdy, oczekiwanie na lotniskach i dworcach lub chwile słabej pogody. Uczyliśmy się raczej falami, czasem kilka dni przerwy, czasem intensywne popołudnia lub pełne dni regularnych lekcji.

Wydawało nam się, że w trzeciej klasie podstawówki to jeszcze tak dużo nie robią, ale zdziwiliśmy się jaką ilość materiału z matematyki, przyrody i polskiego musieliśmy ogarnąć. Staraliśmy się nie przerabiać materiału "po łebkach" lub w stylu zakuć i zapomnieć, więc wymagało to sporo wysiłku. Jadąc w dużo dłuższą podróż, musielibyśmy nasze lekcje jakoś lepiej planować, ale wierzę, że wszystko da się ogarnąć. Na całym świecie jest przecież całkiem sporo rodzin uczących swoje dzieci w drodze lub w domu.

Każde miejsce jest dobre na lekcję. Można zrobić kilka zadanek w samolocie.


Przeczytać czytankę w autobusie.


Oddać się lekturze na dworcu autobusowym.

Pamiętacie nieśmiertelną lekturę szkolną "Anaruk chłopiec z Grenlandii"? Ja na pewno czytałam ;). Nela stwierdziła, że w tej książce tylko chłopcy robią fajne rzeczy, a dziewczynki to tylko pomagają w gotowaniu i szyciu, co jest strasznie nudne. Dla oszczędności miejsca zabraliśmy wersję na Kindle. 


Natomiast z przyrody, trafił nam się akurat fajny rozdział - pory roku, strefy czasowe i ruch Ziemi wokół Słońca. Idealny temat gdy się w styczniu podróżuje po południowej Patagonii ;).   


Pisanie wypracowania w hostelowej knajpce.


Szkolne popołudnie w Valparaiso.


Oprócz obowiązków szkolnych, staraliśmy się zaangażować dzieci w "prace domowe". Tym bardziej, że zdecydowanie wolały gdy gotowaliśmy sami, zamiast chodzić do restauracji. Szło nam różnie, czasem same rwały się do zmywania, czasem musieliśmy "zaganiać".

piątek, 12 stycznia 2018

Argentyna - Andruty na koniach

Gdybyście zapytali nasze dzieci o jeden, konkretny, najlepszy dzień ich całego życia - to bez wahania wykrzyknęłyby zgodnym chórem "kiedy byliśmy na koniach!" Zatem 12 stycznia 2018, to oficjalnie ulubiony dzień życia trójki pewnych dzieci ;). Wyglądały tak:

 


W gościnne progi farmy rodziny Vera, zamieszkującej dolinę rzeki Ñirihuau od pokoleń, trafiliśmy praktycznie tylko dlatego, że wszystkie sensowne miejsca noclegowe w Bariloche były zabookowane ponad miesiąc przed przyjazdem. Rozważaliśmy, czy zniechęca nas dojazd 17km szutrową drogą od obwodnicy Bariloche i fakt, że pewnie nie zobaczymy w związku z tym Ruta de Siete Lagos. Na szczęście poszliśmy za głosem intuicji, że zwierzęta i pobyt na farmie będą dla nas nieskończenie bardziej atrakcyjne niż kolejne piękne, zimne jezioro... i jeszcze jedna porcja wielogodzinnej jazdy samochodem. Miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę, a dojazd z Barliloche wcale nie taki straszny. O Siete Lagos szybko zapomnieliśmy. Otoczenie gospodarstwa "Las 4 F" nie mogło być bardziej urokliwe – położone w szerokiej dolinie z szumiącym potokiem, wśród porośniętych niskimi krzaczkami gór i w obrębie parku narodowego. Oprócz naszych gospodarzy w całej dolinie było tylko kilka innych domków należących zresztą do ich najbliższej rodziny. Państwo Vera hodują konie, owce, krowy i kury i wypasają je na... kilkunastu tysiącach hektarów przepięknego terenu, który znajduje się w rękach ich rodziny od ponad 100 lat.

Nela, Olaf i Iga zajmowały się tym co miejskie dzieci lubią najbardziej: karmieniem kur, zbieraniem jajek, obserwowaniem zwierząt i pomaganiem w dojeniu krów. Wszyscy razem wybraliśmy się na ponad 2 godzinną wycieczkę na szczyt pobliskiego wzgórza z pięknym widokiem... konno. Facundo, nasz przewodnik i najstarszy z 4 synów rodziny Vera, w twarzowym patagońskim bereciku był dosłownie zrośnięty ze swoim wierzchowcem. Nie mogliśmy się napatrzeć jak naturalnie przychodzi mu jazda. W końcu urodził się na farmie, jeździ od 3 roku życia a w siodle spędza wiele godzin dziennie. W zimie pastwiska w dolinie są zalane wodą, więc gospodarze przepędzają swoje stada wyżej w góry i codziennie pokonują konno wiele kilometrów, żeby ich doglądać. 

Siorbiąc gorzkie mate i podjadając robiony na miejscu ser i placek, przegadaliśmy z rodziną gospodarzy wiele godzin. Zdecydowanie ... high-light całego wyjazdu ;).

Dojazd z Bariloche nie taki straszny (przynajmniej w lecie, bo w zimie trzeba mieć 4x4).



Im bliżej farmy a dalej od Barliloche, tym mniej na drodze śladów opon a więcej odcisków końskich kopyt.


2 dni robienia tego, co dzieci kochają najbardziej ;).



 



Zwierzęta żyją tu w przepięknym otoczeniu.
 





 

Przez dolinę przepływa rzeka Ñirihuau.




Domek dla turystów jest położony nad farmą, więc jest i piękny widok na zwierzęta i dużo prywatności.




Grzejemy wodę na kąpiel.


Jazda konna - wybraliśmy się na dwie wycieczki, jedną całą rodziną, a na drugą starsze dzieci pojechały same z Facundo (porozumiewali się na migi) . Na koniec dziecięcej wycieczki Nela, która jest spośród nas najbardziej aktywnym i doświadczonym jeźdźcem, tak skutecznie poganiała swoją klacz, że wszystkie konie zgodnie zagalopowały chcą znaleźć się jak najszybciej w stajni ;).


 


Rodzinna wycieczka w góry na koniach - niezapomniane przeżycie.

 





Info praktyczne

Namiary na Organizację Cultura Rural Patagonica i rodzinę Vera:
https://www.airbnb.es/rooms/9771242
http://www.turismoruralbariloche.com/vera-nirihuau-arriba/
https://www.facebook.com/culturaruralpatagonica/

Trzeba przywieźć ze sobą trochę jedzenia z Bariloche (śniadania i obiady wykupiliśmy u gospodarzy).

Gospodarze nie mówią po angielsku, ale nie należy się tym zrażać ;).

środa, 10 stycznia 2018

Argentyna - Park Narodowy Los Alerces [Patagonia]

Z chłodnej i wietrznej Patagonii polecieliśmy do Bariloche, argentyńskiego Lake District. Od razu na lotnisku przywitało nas miłe słońce i temperatura powyżej 20 stopni więc można było schować windstoppery i puchówki, a ponownie wyjąć krem z filtrem.

Znaleźliśmy się tutaj w samym środku sezonu turystycznego, więc postanowiliśmy podejść do zwiedzania trochę niestandardowo. Zamiast lansować się na deptaku stylizowanego na szwajcarskie miasteczko Bariloche lub przejechać na północ pętelką wokół najbardziej znanych jezior, wypożyczywszy samochód skierowaliśmy się legendarną Ruta Nacional 40 na południe ... z powrotem do Patagonii. Ale tym razem do jej zupełnie północnej części – Parku Narodowego Los Alerces – gdzie nie dociera tak wielu turystów a można zobaczyć zarówno lodowcowe jeziora jak i alerces (fachowo - Ficroja cyprysowata), jedne z najbardziej długowiecznych drzew na świecie. Najstarsze drzewo które oglądaliśmy miało 2600 lat, czyli rosło już sobie jak Aleksander Macedoński podbijał pół świata i budowano mur chiński. Alerces mają niesamowicie małe przyrosty – jedynie 1 cm na 20 lat!

Park narodowy był bardzo urokliwy, ale żeby zobaczyć drzewo-dziadka trzeba było się nieco napracować. Jeszcze przed wyjazdem z Polski udało nam się kupić bilety na statek w jednej z pobliskich agencji i wynegocjować przesłanie ich do "portu", bo w sezonie szybko się kończą. Już na miejscu, najpierw jechaliśmy RN40, potem długo wyboistą szutrową drogą (słuchając narzekania Igi, że ma już dosyć tego samochodu), następnie płynęliśmy łódką półtorej godziny a potem jeszcze szliśmy ścieżką do odizolowanej części parku gdzie zwiedzało się tylko z przewodnikiem. Zorganizowana część wycieczki okazała się nieco nużąca dla dzieci, szczególnie że przewodnicy mówili dużo ...i wyłącznie po hiszpańsku. Niemniej, w czasie rejsu ci z nas, którzy mówią po hiszpańsku mogli nagadać się do woli z Argentyńczykami, którzy są nas bardzo ciekawi. Na hasło Polska od razu włączają im się lampki "Papierz" i "zimno" a zaraz za nimi – "Lewandowski".

Kolejny dzień, przejazdowy, spędziliśmy tak jak typowi lokalni turyści, na kamienistej plaży nad jednym z licznych jezior. Nie mieliśmy tylko czego wrzucić na grill'a, ani co chwila nie zalewaliśmy z termosu kolejnej porcji yerba mate. Jeziora w Lake District mają to do siebie, że wyglądają nieprawdopodobnie zachęcająco – tylko zrzucić ubranie i z fantazją wskoczyć do krystalicznie czystej, turkusowej wody. Jeśli ktoś ulegnie pokusie – czeka go lodowata niespodzianka o temperaturze 13-15 C ;). My nie mogliśmy się oprzeć, ale (długi) proces zanurzania rozłożyliśmy na poszczególne partie ciała wzbudzając politowanie zaprawionych w zimnych kąpielach pulchnych argentyńskich dzieciaków.







 

Liście laurowe.


Drzewa alerces.





Alerces rosną jedynie w kilku miejscach, za to trzciny porastają każdy wolny centymetr kwadratowy. Przewodnicy opowiadali, że uwielbiają je wszelkie gryzonie... które zawładnęły tymi terenami.



Ruta 40.


Dzieci w samochodzie dostawały tzw. "głupawki".



Orzeźwiąca kąpiel w lodowcowym jeziorze.



Najfajniejszą atrakcją tej części Patagonii była według dzieci łaciata hotelowa kotka, z którą do zmroku się bawiły. 


Park Narodowy Alerces plasował się na dalekim drugim miejscu ;).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...