Diabeł Tasmański nie jest jedynym gatunkiem diabła zagrożonym wyginięciem. Dni występującego w Ameryce Środkowej, Czerwonego Diabła - Diablo Rojo, też są policzone. Przynajmniej w Panamie. Chcące modernizować kraj władze zapowiadają, że zamierzają pozbyć się kichających spalinami, panoszących się na drogach zatłoczonych, krnąbrnych Diabłów i zamienić je na ulizane, klimatyzowane i przestrzegające przepisów Metrobusy. Z jednej strony "cywilizowanymi" autobusami podróżowałoby się zapewne wygodniej i bezpieczniej. Z drugiej tęskniłoby się do jedynych w swoim rodzaju wrażeń dostarczanych przy każdym przejeździe Czerwonym Diabłem. Czyli starym autobusem pierwotnie przeznaczonym do przewozu uczniów amerykańskich podstawówek, przez turystów zwanego też. Chicken Busem. Jaka przyszłość czeka Diabły - czas pokaże.
Zarobek panamskich kierowców (którzy też maja w sobie coś z diabła...) i ich pomagierów wiszących w wiecznie otwartych drzwiach (tzw. pavos) zależy od liczby przewożonych pasażerów. Więc w celu ich przyciągnięcia upiększają oni
swoje maszyny
ozdabiając karoserię przeróżnymi malunkami od wizerunków świętych, poprzez rodzinę,
aż po scenki science-ficition i "gołe baby" (stąd przydomek Czerwone Diabły). Modne jest też przyczepianie wszelkich spoilerów, antenek,
frędzli, pomponów i płetw. Natomiast w nocy, każdy szanujący się Diabeł migocze kolorowymi światełkami i oślepia okolicę stroboskopami. W środku też jest równie fajnie; imponujący system audio urozmaica drogę stłoczonym, spoconym, chcącym dojechać do domu ludziom najnowszymi kawałkami techno-latino. Po opuszczeniu tej dyskoteki przed oczami latają kolorowe kółka a w uszach dzwoni przez kolejną godzinę.
Wydawałoby się, że w tych warunkach dzieci powinny płakać całą drogę, a jednak to właśnie z przejazdem Diabłem wiążą się chyba moje ulubione wspomnienia z wyjazdu. Po całym dniu podróży z Boquete, ostatni, wieczorny odcinek Ciudad de Panama-Gamboa musieliśmy przejechać Chicken Busem. Tłok był taki, że w rzędzie siedziały po 3 osoby, na moich kolanach leżał jeden z naszych plecaków, a na dopiero na nim usadowiona była Nelka, której jako dziecku miejsce nie przysługiwało. Muzyka waliła z głośników, stroboskopy oświetlały przylegającą do drogi czarną dżunglę na sino-biały kolor, a nasza córka, siedziała z rozwianymi włoskami na plecaku i zamiast jęczeć - prawie cały czas się śmiała. Grześ i Olaf zajęli strategiczne miejsca z tyłu przy dużym plecaku, a ten ostatni mimo nadmiaru bodźców i muzy na full, zasnął. Wspaniałe mamy dzieci i równie fajnie dzielić z nimi leniwe chwile na plaży jak i męczące godziny w ryczącym Diable :).
Cierpliwie czekamy na autobus - na zdjęciu zmieścił się cały nasz dobytek. Niemniej, przystanek to europejskie pojęcie względne, na trasie Chicken Busa wsiąść i wysiąść można praktycznie wszędzie, przez co podróż trwa dużo dłużej niżby to sugerowała pokonywana odległość.
Na dworcach tłumy podróżnych szturmowały autobusy bez względu na kolor, oprawę muzyczną czy ilość antenek.
Nasze dzieci w brzuchu Diabła - Nela ćwiczyła znajomość literek a Olaf, jeśli mógł, podróżował luksusowo w swoim foteliku samochodowym.
Osławione panamskie Czerwone Diabły we własnej osobie.
Niezłe
OdpowiedzUsuńSuper wycieczka, szczerze zazdroszczę!!!! :) Ja nigdy nie wpadłabym na pomysł, by zabrać fotelik samochodowy dla bobasa na taką wyprawę :)
OdpowiedzUsuń