niedziela, 28 października 2012

Indie - Świątynie w Pattadakal i Aihole

Oprócz wioskowej sesji fotograficznej, o której opowiadaliśmy w poprzednim wpisie, realizowaliśmy plan zwiedzania samych świątyń, z których słyną Pattadakal i Aihole. Świątynie są świetnie zachowane i aż trudno uwierzyć że zbudowano je między 7 a 9 wiekiem. Poza tym trawniczki przystrzyżone, żywopłoty wydzielają alejki, niebieskie niebo a w oddali szumiące palmy. Całość bardzo ładna.   

Pattadakal i Aihole, zabytki z listy UNESCO.








Dzieci coraz więcej zwiedzały same, wszystkiego chciały dotknąć. Udało nam się nawet zgromadzić całą czwórkę w jednym miejscu do zdjecia!


Olafa zdecydowanie zachwycało to zwiedzanie.


Nelę też. A ile ten posąg ma rąk? 


Nela chowała się przed słońcem i popularnością pod parasolką, sprzedawczyni owoców przed świątyniami w Pattadakal, pod koszem.


sobota, 27 października 2012

Indie - Wioskowa sesja w Aihole

Czasami człowiek nie ma śmiałości spytać o pozwolenie na zrobienie zdjęcia i zamiast portretów mieszkańców, przywozi z wyjazdu kartę pamięci pełną fotografii martwej natury, ewentualnie zwierząt. W domu strasznie żałuje, że z braku śmiałości nie uwiecznił twarzy tych, którzy nadają podróżom najwięcej kolorytu, a zarejestrowany oczami aparatu kraj zdaje się być praktycznie pozbawiony ludzi. 

W Indiach ludzie bardzo chętnie pozują do zdjęć i jak się zacznie fotografować... to pstrykaniu nie ma końca! Jeszcze ja! jeszcze ja! Tym bardziej, że gromadka naszych 4 słodkich blondasków bardzo szybko przełamywała wszelkie lody i była dla lokalsów równie niesamowitą atrakcją, jak oni dla nas.

Taką właśnie sesję zafundowali nam mieszkańcy małej wioski Aihole w Karnatace.

I'm always really shy about asking if I could take photos of people, but fortunatelly everyone in India looooves photos taken of them. Having 4 blone kids with us did help to quickly make friends with people, wherever we went. Our "village photoshoot" at Aihole in Karnataca.









 Piękni starsi Państwo przed swoim domem.



W końcu przed chałupki wyległą spora część wioski na finałowe zdjęcie grupowe.


czwartek, 25 października 2012

Indie - Hyderabad nieturystyczny

Po krótkim i zasłużonym odpoczynku w Delhi zgarnęliśmy Marysię, Michatka i Jankę, i wspólnie udaliśmy się samolotem na południe, w ostatnią część naszej podróży. Pierwszy przystanek - Hyderabad, traktowaliśmy trochę jak zło konieczne, bo trzeba było odebrać stamtąd służbowego Bastka. W przeciwieństwie do nas, Gazeta.pl podróże umieściła Hyderabad na liście miast, które warto odwiedzić w 2013. Tym samym mamy już Hyderabad zaliczony, na dodatek w 2012, i możemy śmiało stwierdzić, że chyba niewiele osób czytuje "gazetę" - bowiem turystów całkowity brak. Jest za to prawdziwie indyjski klimat: autentyczne, ostre jedzenie, szalony ruch uliczny (gdyby Bastek nie przeprowadził nas przez ulicę do tuktuka, chyba nadal byśmy tam tkwili), ciągnące się po horyzont, gęsto zaludnione miasto, wielopiętrowy budynek w kształcie ryby (dzieci zastanawiały się kto mieszka w ogonie) i bogacąca się na przemyśle IT nowa klasa średnia.

Mimo zachęty "gazety", nie zabawiliśmy w Hyderabadzie zbyt długo, więc nie wszystkie zabytki udało nam się zobaczyć. Przedpołudnie spędziliśmy w Forcie Golkonda. Całkiem przyjemnie.

Jak zwykle turyści płacą za wstęp 20 razy więcej niż lokalsi. W sumie trudno się dziwić.



 

Olaf skończył w Indiach 11 miesięcy i zaczął stać zupełnie sam! Taki piękny trawnik to dla podróżującego rodzica skarb - nie ma gdzie dzieci wybiegać ani wyraczkować.


Nie ma też ani grama prywatności i świętego spokoju. Gdy dzieci rysowały patykami na ziemi - od razu zebrał się pokaźny tłumek ciekawskich.


Spędziliśmy też sporo czasu na dworcu kolejowym w Hyderabadzie czekając na pociąg do Bijapur'u. Dworzec to dla naszych dzieci niezła atrakcja, pociągi można pooglądać, trąbią, sapią i w ogóle nareszcie coś fajnego się dzieje, nie tylko te ruiny, forty i świątynie! 

 

wtorek, 23 października 2012

Indie - Varanasi, zmysłów bombardowanie

Europejczykowi trudno ogarnąć Varanasi. Już w ciągu pierwszych kilku godzin nasze zmysły zostały zbombardowane tak intensywnie, że Grześ zasłabł (!), i z Nelą w nosidełku spadł w coś, co wydawało się głęboką, czarną czeluścią tuż nad brzegiem Gangesu. Jakimś cudem na stłuczeniach i siniakach u obojga się skończyło, ale był to prawdziwy cud. Może jednak jest to święte miasto?


Słuch - już na dworcu można wprost ogłuchnąć od przekrzykujących się kierowców ryksz rowerowych, tak agresywnych, że pobili się o to, który ma nas wieźć do hotelu ... za równowartość 2 dolarów. Jak tylko ucichły ich wrzaski, bębenki w uszach pękały nam od klaksonów, samochodów i ryksz motorowych wyjątkowo bojowo walczących o swoje miejsce na wąskich uliczkach. Nela przez całą drogę zatykała sobie uszy, a przecież już od 4 tygodni podróżujemy po Indiach i Nepalu, gdzie rękę na klaksonie trzyma się cały czas.

Węch - bukiet Varansi upleciony jest z oparów wznoszących się z kup świętych krów dość dokładnie pokrywających dziurawe chodniki, odchodów licznych pielgrzymów którzy nie mają problemu z publicznym spełnianiem swoich potrzeb fizjologicznych oraz dymu unoszącego się z miejsc kremacji zwłok. Człowiek w odruchu obronnym raczej nie oddycha pełną piersią.

Wzrok - trudno oderwać wzrok od Hindusów odbywających rytualną kąpiel (tudzież rytualne pranie gaci) w Gangesie. Zanurzają się w jego zielonkawych, mętnych wodach z takim namaszczeniem, a przecież nie trzeba wyjątkowej wyobraźni, żeby ustalić, co oprócz H2O się w nim znajduje. Nieoczyszczone ścieki komunalne, popiół z oddalonych o zaledwie kilkanaście metrów miejsc kremacji ciał, bogate w metale ciężkie odpady z fabryk położonych w górnym biegu Świętej rzeki, w końcu, widoczne gołym okiem tony przeróżnych śmieci. Jak silna musi być ich wiara w świętą, zmywająca wszystkie grzechy moc rzeki?

Smak - nie licząc mdlącego, wilgotnego posmaku samego powietrza, w Varanasi można całkiem dobrze zjeść. Chcąc bez większych wyrzutów sumienia pozwolić Olafowi na raczkowanie po podłodze, odwiedziliśmy restauracyjkę japońską, gdzie buty zdejmuje się przed wejściem. Nela, która uwielbia sushi (wegetariańskie), też była wniebowzięta.

Dotyk - ile razy można być podszczypanym w policzek zanim zacznie się protestować? W Varanasi każdy chciał dotknąć naszego blondaska, który na widok wyciągniętej w swoją stronę ręki zaczął już wprost krzyczeć:"Don't touch me!!!" i kryć się za mamą lub tatą. Czasami udawało nam się wytłumaczyć, że nasze dziecku już nie lubi tych "pieszczot", ale nie wszyscy akceptowali takie tłumaczenie i próbowali szczęścia doprowadzając Nelkę do łez.

Żeby tego wszystkiego doświadczyć, najpierw trzeba się było z Khajuraho do Varanasi dostać, w naszym przypadku - nocnym pociągiem. Ten spóźnił się dobre kilka godzin, więc cała podróż trwała ponad 15 h. Szarpnęliśmy się na szczęście na AC/3, czyli klimatyzowany wagon z kuszetkami po 3 w pionie. Nela całą procedurę jechania na dworzec rykszą, szukania wagonu etc, oraz noc w pociągu przespała, Olaf, wiadomo, śpi jak mysz pod miotłą, ale jakoś się udało go ululać. Po nocy w pociągu pozostało nam tylko ujarzmić dzieciarnię przez kolejne 7 godzin jazdy... i już byliśmy na miejscu :)!


Miasto i rzeka połączone niczym jeden organizm - Varanasi wchodzi do Gangesu jęzorami licznych Ghatów.





Obowiązkowa wycieczka łodzią po Gangesie.




Ghaty - rytualne ablucje.





I rytualna przepierka.




 A Sanepid ręce załamuje...



Kolorowych snów... uprane w Gangesie hotelowe prześcieradła suszą się na brzegu.


Wspólna kolacja pielgrzymów.


My wylądowaliśmy w Japońskiej restauracji, gdzie buty trzeba było zostawić przed drzwiami a dzieci mogły poszaleć na podłodze. Biedny Olaf był nieźle niedoraczkowany, nie wszędzie dało się go puścić na ziemię...


Varanasi nocą - trafiliśmy na hinduistyczne święta. W sumie przy takim panteonie bogów, to nie tak trudne.. mają ich po kilka w każdym miesiącu.




W Varanasi spędziliśmy dużo czasu z Liną i Ammar'em z Jordanii, których poznaliśmy jeszcze w Khajuraho. To kolejni znajomi, których poznaliśmy "na dzieci" :). Oni z kolei, poznali się w kafejce w Ammanie, w której i my często bywaliśmy kiedy mieszkaliśmy w Jordanii, więc wspólnych tematów było mnóstwo.

Nela and Lina had a similar idea of good fun :). We hope we can see you guys soon!



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...